niedziela, 30 grudnia 2012

Rozdział 5

 Okej, nie bądźcie źli na Gerarda, on się jeszcze zmieni, przysięgam. Chociaż, przez ten rozdział możecie go jeszcze bardziej znielubić, wierzcie mi, wszystko się ułoży. Przecież to skurwiel, to nie jest takie proste zmienić skurwiela ;D
 Dobra, kończę gadanie i zapraszam do lektury C;



 - Do zobaczenia jutro! - krzyknął Ray na do widzenia, kiedy ja i Frank opuszczaliśmy miejsce prób.
 -  Do zobaczenia i jeszcze raz, dziękuję za wszystko - odpowiedział uśmiechnięty i radosny jak nigdy dotąd brunet. Był szczęśliwy, tak bardzo szczęśliwy, że swoim szczęściem zarażał mnie i wszystkich dookoła. Byłem z siebie dumny i zadowolony, bo wiedziałem, że to wszystko dzięki mnie. Serce biło mi szybciej gdy widziałem radosną, rozpromienioną twarz tego niskiego chłopaka, który tak wiele w swoim życiu wycierpiał. A teraz, przez moją inicjatywę, może choć przez chwilę poczuć, że ktoś go potrzebuje i chce dla niego dobrze. A tą osobą chcącą dla niego dobrze byłem ja. Tak, zależało mi na nim. Z bliżej nieokreślonego powodu, chciałem, żeby odtąd zawsze był szczęśliwy. Zbyt dużo wycierpiał, a przecież kompletnie na to nie zasłużył. Jego ścieżka życia okazała się być niezwykle wyboista, z licznymi przeszkodami. Postaram się usunąć chociaż część z nich.
 - Czyli jutro o 17:00, tak? - spytał rozpromieniony Frank. Chyba po raz szósty przez ostatnie pół godziny, był tym ogromnie podekscytowany.
 - Tak, tak. Widzę, że Ci się spodobało. Cóż, wiedziałem, że tak będzie. - odparłem z dużą dozą pewności siebie w głosie. Tak, byłem pewny siebie, przynajmniej w tym momencie. Wiedziałem, że wszystko co chciałem, wykonałem, i to tak, jak zamierzałem od samego początku.
 - Dobra, przyznaję, od początku miałeś ze wszystkim rację, a ja się bałem, jak głupi, teraz to wiem - rzekł brunet, uśmiechając się nieśmiało pod nosem. Ciągle wpatrywał się w czubki swoich szmacianych butów. Niezwykłą cechą tego chłopaka była jego zmienność i nieprzewidywalność. Raz gadatliwy i rozbiegany, a raz zawstydzony i skryty. W jego zachowaniu dało się też zauważyć pewien dziecięcy wstyd, który bardzo mnie nurtował od samego początku. Nadal jednak nie mam pojęcia, skąd go w nim tyle. -  Ale ważne, że dałem ci się namówić na ten szalony pomysł. - mówił dalej Frank. Lubiłem wiedzieć, że miałem rację, za to nie znosiłem przegrywać i tracić to, na co pracowałem od dawna. Nigdy nie rezygnuję też z czegoś, na czym mi zależy.

   Szliśmy obok siebie przez długą, parkową alejkę, którą często pokonywałem w drodze na próbę i gdy z niej wracałem. Ten park to chyba najfajniejsze miejsce w naszym mieście, a już na pewno moje ulubione. Dawniej, kiedy jeszcze chodziłem na studia, przychodziłem tu w zimowe poranki, nawet, gdy było bardzo mroźno. Siadałem nieopodal jakiegoś małego drzewka albo krzaka i potrafiłem godzinami szkicować jedną, oszronioną gałązkę, aby jak najdokładniej oddać jej rzeczywisty wygląd. Zapominałem wtedy dosłownie o wszystkim, o ludziach gapiących się na mnie jak na idiotę, czy o tym, że człowiek czasem musi coś zjeść, żeby móc dalej funkcjonować. To wydawało mi się wtedy tak drugorzędne i mało znaczące, że aż przyjemne. Niesamowicie było mieć taką świadomość, że jesteś tylko ty, ołówek i kartka. Wtedy, tak jak i teraz, wracałem do domu późną godziną, jednakże tym razem nie byłem sam. Towarzyszył mi Frank Iero, nowy gitarzysta naszego amatorskiego zespołu. Świetny gitarzysta, tak na marginesie. Przez chwilę kroczyliśmy w kompletnej ciszy, przerywanej od czasu do czasu przez szelest zeschłych liści leżących na drodze, na które nadeptywaliśmy co chwilę. Otaczała nas mglista, październikowa szarówka, która już niebawem miała przeobrazić się w kompletną ciemność.
 - Gerard...? - usłyszałem słaby głos dobiegający z mojej lewej strony. Frank czasem mówił niezwykle cicho, z tym swoim wstydem w głosie był ledwo zrozumiały.
 - Tak? - odparłem, w porównaniu do tonu chłopaka z cztery razy głośniej.
 - Słuchaj, może i znam cię bardzo krótko, ale już mogę z całkowitą szczerością powiedzieć, że super z ciebie gość. - powiedział młodzieniec trochę głośniej, lecz wstyd w jego głosie nadal był bardzo mocno wyczuwalny. W sumie, byłem dla niego praktycznie obcą osobą, miał prawo się wstydzić. Zaskoczył mnie tymi miłymi, szczerymi słowami, mimowolnie się uśmiechnąłem i odwróciłem głowę w jego stronę. Fajnie jest słyszeć, że ktoś od samego początku znajomości ma o tobie dobre zdanie, nieczęsto doświadczałem czegoś takiego. Frank szedł tuż obok mnie, ręce miał schowane w kieszeniach spodni, a głowę pochyloną w dół. Wpatrywał się w swoje ubrudzone błotem trampki, uśmiechając się przy tym lekko. Od czasu do czasu kopał leżące na betonowej dróżce patyki albo liście. Wyglądał niezwykle tajemniczo.
 - Dzięki, Frank - odparłem szczęśliwy. Czułem, że na moje zmarźnięte policzki wstępują różowe rumieńce.

  Och Gerard, daj spokój, skurwiele nie wiedzą, co to wstyd.
 
   Może i nie wiedzą, ale w tym momencie zrobiło mi się niezwykle przyjemnie i ciepło.
 - Ja mogę to samo powiedzieć o tobie - ciągnąłem dalej swoją wypowiedź - Plus, wymiatasz na gitarze. - uśmiechnąłem się szeroko wypowiadając te słowa. Chyba dlatego, że byłem z nim w tym momencie kompletnie szczery, nie miałem nic do ukrycia. On miał prawo stopniowo poznawać prawdę o mnie, zamierzałem rozwijać naszą znajomość, chciałem tego. Tak naprawdę, przed nikim w moim życiu całkowicie się nie otwierałem. Może z wyjątkiem Mikey'go, on wiedział o mnie wszystko, ale bracia się nie liczą, to zupełnie inna bajka. Brunet zaśmiał się cicho pod nosem, zamykając na chwilę oczy. Głośno wypuścił powietrze z ust, po czym mówił dalej:
 - Gerard, gdyby nie ty, ja nadal stałbym jak pajac na tej durnej skrzynce i kompletnie nikogo bym nie zainteresował swoją żałosną osobą. Jedynie ty najwidoczniej uznałeś, że jestem coś wart, że jesteśmy równi sobie, mimo tego, że jestem tylko włóczęgą ze zmarnowanym życiem... - zrobił krótką przerwę, jakby zbierając siły na zadanie pytania, a ja wpatrywałem się w jego opadające na twarz ciemne, kasztanowe włosy. - Lecz czym tak na prawdę zasłużyłem sobie na twoją uwagę? - Frank zwrócił swój wzrok, dotychczas utkwiony w granatowych trampkach, ku mojej twarzy. Czekał na odpowiedź, a ja myślałem nad nią intensywnie chcąc, aby była w miarę zrozumiała i logiczna. Szło mi to jednak niezwykle opornie, gdyż do końca nie wiedziałem, co mam odrzec na jego pytanie. Mnóstwo myśli krążyło w mojej głowie w tym momencie, niektóre od razu odrzucałem, innym pozwalałem się rozwijać, aby potem wykorzystać je w odpowiedzi, którą w końcu musiałem jakoś skleić. Do jasnej cholery, czemu tak trudno odpowiedzieć mi na jedno zadane przez tego brązowookiego chłopaka pytanie?

 Czas płynie, Way, a ty powoli robisz z siebie idiotę.

Dokładnie, to prawda. Więc zebrałem się w sobie i rzekłem po chwili:
 - Wiesz, Frank... - przerwa, pomyśl co chcesz powiedzieć, potem mów - na pewno nie tylko tym, że w chłodne, październikowe popołudnie stałeś na drewnianej skrzynce w jednej, cienkiej koszulce, z gitarą w rękach, do tego moknąc na deszczu. Aczkolwiek, ten widok sam w sobie był interesujący. - spostrzegłem, że chłopak uśmiechnął się na te słowa, widząc to, zrobiłem o samo. - Po prostu, jak już ci wspominałem, nie wydałeś mi się być jakimś zapijaczonym żulem, który nie umie grać, ale sterczy z gitarą wśród ludzi, żeby uzbierać na kolejną flaszkę. Byłeś inny, w dobrym znaczeniu inny. Od razu wydałeś się być... Wyjątkowy. - nie pomyślałem dużo zanim, to powiedziałem. Zobaczyłem, jak oczy niskiego bruneta analizują mój każdy ruch, widziałem, z jaką uwagą chłopak wpatruje się w moją twarz. Przez to nie mogłem się skupić i zapominałem tego, co miałem powiedzieć. - Byłeś taki... Obojętny na wszystko co cię otaczało. Jakby istniała dla ciebie tylko gitara, jakbyś całkowicie się jej poświęcił i wszystko jej zawdzięczał. - Pojechałeś, filozofie, no nie ma co. -  I chyba właśnie to wyglądało w tobie najbardziej intrygująco. - skończyłem wypowiedź i poczułem wielką ulgę. Spojrzałem na Franka. Na jego policzkach pojawiły się wyraziste rumieńce w kolorze dojrzałych czereśni. Zawstydził się, tak jak już wcześniej mówiłem, często zdawał się być zawstydzony z tylko sobie wiadomych powodów. Kurde, nie powiedziałem chyba nic bardzo głupiego... Chociaż, znając mnie, to się mogło zdarzyć. Po chwili milczenia, chłopak odparł:
 - To chyba najmilsza rzecz, jaką w życiu usłyszałem. - przechylił głowę w moją stronę, jeszcze bardziej ukazując swoje zaróżowione policzki. Obdarzył mnie przepięknym uśmiechem, a po moim ciele przebiegła fala przyjemnego ciepła, która rozgrzała moje wychłodzone policzki i skostniałe palce. Jeszcze nigdy nie czułem czegoś równie niezwykłego. Ten chłopak właśnie obdarował mnie cząstką swojego wewnętrznego ciepła, którego tak bardzo mi brakowało.
 - Och przestań już, bo się rozpłaczę. - powiedziałem z ironią, szturchając chłopaka w ramię. To tak na rozluźnienie dziwnie podniosłej atmosfery. Brunet parsknął szczerym śmiechem, a ja wraz z nim. Wiedziałem, wręcz byłem przekonany o tym, że mnóstwo dobrego zrobiłem dla Franka w ciągu tego jednego dnia. Cholernie mnie to cieszyło, ale na tym jednym dniu nie poprzestanę, o nie. Postanowiłem, że zrobię wszystko, żeby nadać życiu tego chłopaka odrobiny kolorów. Czemu? Sam się nad tym zastanawiam. Po prostu uważam, ze powinienem, nie bez powodu los skrzyżował nasze drogi. Chcę mu pomóc, jak tylko potrafię. A przecież, jak ja się za coś zabieram, to nie rezygnuję. Zawzięty ze mnie skurwiel.

   Dochodziliśmy już do końca betonowej ścieżki. Dostrzegałem jasne światła ulicznych latarni. Miałem świadomość, że za chwilę Frank i ja powiemy sobie " Do zobaczenia". W porządku, tyle, że ja pójdę do swojego domku, wypiję coś ciepłego i wskoczę do mojego kochanego, wygodnego łóżka, podczas gdy Frank będzie się tułać... Sam nie wiem gdzie, nie mam pojęcia gdzie pójdzie, gdzie przenocuję, czy wszystko będzie z nim dobrze. Martwiłem się o niego, czułem, że to cholernie nie w porządku i powinienem coś zrobić... Z drugiej strony, nie pierwszy raz będzie spał na ulicy, na pewno ma gdzieś jakieś "swoje miejsce", jeśli w ogóle tak to można nazwać. I tak było mi go okropnie szkoda, to wszystko jest takie niesprawiedliwe, czym on sobie na to wszystko zasłużył? Właśnie niczym, kompletnie niczym, i to jest najbardziej okrutne. Na jego los bardziej zasługiwałem ja, mi się to należało. Ale nie dla niego, nie dla tej drobnej, bezbronnej istotki, tak bardzo mi wdzięcznej, za wszystko, co zrobiłem i tak bardzo skrzywdzonej przez ludzi. Może ja będę inny... Na pewno będę, przysięgam.
 - Więc, Gerard, do zobaczenia? - rzekł pytająco, jakby jeszcze raz chciał się upewnić, że jutro znowu się zobaczymy i że jutro będzie równie, a może jeszcze bardziej wspaniałe, jak dzisiaj. I znowu wszystko zacznie się tutaj, u wejścia do parkowej alejki z dwóch stron porośniętej lipami.
 - Tak, na pewno, Frank. - zapewniłem go. - Będę tu około 16:00. Ty też, jak mniemam? - odpowiedziałem, uśmiechając się zawadiacko do chłopaka, a on odrzekł po chwili:
 - Raczej tu będę, choć muszę jeszcze sprawdzić mój mocno napięty plan dnia. - brunet niewątpliwie wiedział, co to sarkazm. Tacy ludzie inaczej patrzą na świat, wiem to doskonale. Odpowiedziałem mu najszczerszym uśmiechem jaki tylko potrafiłem z wydobyć z mojego zepsutego, egoistycznego wnętrza. Przez takie szczere uśmiechy czułem, jak skorupa skurwielowatości pokrywająca jak dotąd moje serce, kruszyła się powoli.
 - Do zobaczenia. - powiedział, znowu zmieniając ton swojego głosu, czyniąc go bardziej tajemniczym. Itryguje mnie on coraz bardziej. Jedno jest pewne, równie interesującej osoby jeszcze nigdy w życiu nie poznałem.
 - Tak, właśnie... Do zobaczenia. - odpowiedziałem powoli, przeciągając przerwy między wyrazami. Odwróciłem się, rzucając chłopakowi ostatnie, przyjazne spojrzenie. Odpowiedział mi delikatnym uśmiechem i skinieniem głową. Nie uszedłem kilku metrów, kiedy usłyszałem jeszcze donośny krzyk bruneta:
 - Gerard! -  Potrafił krzyknąć, oj potrafił. Krzykun jeden.
 - Co znowu? - odwróciłem się i ponownie poczułem tą niewysłowioną radość i ciepło. Nie panowałem już nad sobą, było mi wspaniale z tymi nowymi uczuciami, którym to pozwoliłem na dobre zagnieździć się w moim sercu.
 - Dziękuję ci za wszystko - darł się -  przyjacielu. - tym razem, to na moje policzki wstąpił delikatny, różowy rumieniec. Chyba jeszcze nikt nigdy nie był mi za nic tak wdzięczny. Nie mówiąc już o nazywaniu mnie "przyjacielem". To słowo znaczyło bardzo wiele i zadawałem sobie pytanie, czy już aby na pewno zasługuję na to miano. Mimo wszystko, te słowo zabrzmiało tak przyjemnie w jego ustach. Chłopak, znając mnie jeden dzień z kawałkiem, nazywa mnie swoim przyjacielem. Może po części nie jestem już tym odpychającym skurwielem? Jeśli tak rzeczywiście jest, to tylko dzięki niemu.
 - Nie ma za co, naprawdę. Trzymaj się, proszę, i uważaj na siebie! - krzyknąłem do Franka, śmiejąc się przy tym donośnie, a on tylko skinął radośnie głową, po czym ruszył w swoją stronę. A ja stałem tam jeszcze przez moment, odprowadzając go wzrokiem. Lubiłem widok jego powiewających na wietrze, ciemnobrązowych, skołtunionych włosów. Nie wiem dlaczego, ale ten widok kojarzył mi się z wolnością i niezależnością. Tak, miewam dziwne skojarzenia. Brunet trzymał ręce w kieszeniach. Było mu zimno, ewidentnie. Cholera, mogłem przecież dać mu chociaż swój szalik, nie był mi on potrzebny, a ten zmarźlak przynajmniej trochę by się ogrzał. Oczywiście, pomyślałem o tym po fakcie, jak zwykle. Kiedy chłopak zniknął mi z oczu, odwróciłem się i ruszyłem w kierunku domu, wciąż myśląc o tym, że mojemu nowemu przyjacielowi nic się nie stanie. Przecież jutro znowu się spotykamy i wszystko, co dobre, zacznie się od nowa.

 Frank... Jakie ładne imię.

Chryste, Way, skup się na drodze do domu, bo się zaraz pod samochód władujesz.

piątek, 28 grudnia 2012

Rozdział 4

 Cóż, jestem przewidywalna. Rozdział ten tak sobie mi się podoba, na początku w ogóle miało go nie być, ale miałam do niego swojego rodzaju sentyment, także zostawiłam go. Obiecuję, że następne rozdziały nie będą już tak przewidywalne ;p
 No i jeszcze chciałam podziękować za bardzo miłe komentarze, tulam bardzo mocno wszystkich komentujących C:
 I bez dalszego gadania, proszę bardzo, czytajcie i oceniajcie C:


  - Gerard, odbiło ci? Gdzie ty mnie ciągniesz?! Au, moja ręka! - jęczał mi nad uchem. Musiałem ciągnąć go za nadgarstek, za bardzo się wlókł, a ja chciałem być na miejscu jak najszybciej się da. Zauważyłem, że brunet miał wyjątkowo gładką skórę w tym miejscu.

 Gerard, na dziwne rzeczy zwracasz ostatnio uwagę.

  Może się starzeję? Słyszałem, że w miarę upływu lat człowiek zaczyna zwracać uwagę na kompletnie nic nieznaczące pierdoły. Nie no, bez przesady, toż jam jeszcze hoży młodzieniec.
- Przepraszam, Frank, ale musimy się pośpieszyć. I tak już jesteśmy spóźnieni - odpowiedziałem krótko i zdecydowanie na marudzenia chłopaka. Może byłem zbyt szorstki? Mogłem mu coś wyjaśnić, cokolwiek powiedzieć... Ale nie, jednak nie. Efekt końcowy będzie dzięki temu lepszy. Jak na razie, milczę.
- Gdzie, do cholery, idziemy?! Choć tyle mi powiedz! - krzyczał brązowooki. Chryste, jego głos był taki donośny, że drażnił moje wrażliwe uszy. Z drugiej strony, gdyby to mnie nieznajomy facet ciągnął nie wiadomo gdzie, już dawno zadzwoniłbym po policję. Jestem wyjątkowo nieufny. Ale spokojnie, Frank nie ma żadnego powodu, aby dzwonić na policję. Czeka go bardzo miła niespodzianka.
- Zobaczysz, jak dojdziemy na miejsce. - Posłałem chłopakowi tajemniczy uśmiech, dalej utrzymując go w niepewności. Mam taki swój firmowy uśmiech, którym często załatwiam różne sprawy i właśnie w tym momencie wyjątkowo mi się przydał.
- Gerard, ja cię praktycznie nie znam i, no kurde, zaczynam się trochę bać... - mówił brunet z lekkim grymasem strachu na twarzy.  Śmiesznie wyglądał, taki odrobinę przestraszony. Zupełnie jakby zaraz miał wyrwać się z mojego uścisku i uciec ode mnie jak najdalej. Jednak coś podpowiadało mi, że to na pewno nie nastąpi. Pod tą maską strachu kryła się radość i ciekawość. Byłem tego pewien.
- Przestań już jęczeć. Spodoba ci się miejsce, w które cię zaprowadzę, uwierz mi - zapewniałem. -  Boisz się mnie trochę, mówisz? - zapytałem, uśmiechając się ironicznie. Nie chciałem, żeby się mnie bał, jednakowoż wywoływało to we mnie zabawne uczucie. Ludzie często mnie unikają i doskonale o tym wiem. Sam nie lubię nawiązywać z nimi bliższych kontaktów, ale chyba nic mocno przerażającego we mnie nie ma, bez przesady. Niektórzy nawet uważają, że jestem seksowny... Boże, co ja tutaj pierdolę? Posiadam za wysokie mniemanie o sobie.
A może rzeczywiście jestem seksowny?
Nie, dość, błagam.
- Sprawiasz wrażenie szaleńca - odpowiedział spokojnie chłopak, uśmiechając się do mnie bardzo nieśmiało, acz znacząco. Już widziałem, że jakiekolwiek oznaki strachu u niskiego bruneta zniknęły. Teraz był już tylko cholernie ciekawy.
- Bo nim jestem - odrzekłem i wyszczerzyłem zęby jak dzikie zwierzę.

 Dziwnyś, Gerardzie.

Chłopak zaśmiał się cicho.
 - Już prawie jesteśmy - zapewniłem go jeszcze raz, żeby miał pewność, że nie musi się ode mnie wyrywać.
Kiedy przeskakiwaliśmy kałużę, odruchowo ścisnąłem nadgarstek chłopaka jeszcze mocniej. Jednak on nie zareagował, myślałem, że go to zabolało, ale na szczęście tak nie było, dzięki Bogu. Przyrzekam sobie, że będę starał się wywoływać w nim jak najmniej uczucia strachu. Po kilku minutach pokonywania mokrej, parkowej alejki, wbiegliśmy na pasy i już byliśmy pod garażem Ray'a.
- Hej, chłopaki, chodźcie tu! Przedstawię wam kogoś! - krzyknąłem głośno, stanąwszy w drzwiach.
- Gerard, co ty... - nie dokończył chłopak, bo przed nami stali już Ray, Mikey i Bob. Przypatrywali się nam uważnie, zastanawiając się kogo to ja im przyprowadziłem...
- Słuchajcie, to jest Frank, mój nowy znajomy.
Chłopak stał obok mnie mocno speszony. Przystępował z nogi na nogę i trochę przypominał marznącego pingwina, choć w garażu wcale nie było zimno. Jego dłonie zaczęły drżeć. Błądził wzrokiem po pomieszczeniu, raz po raz odgarniał włosy z czoła. Szturchnąłem go delikatnie w bark, żeby się odezwał.
- Ej! - pisnął cicho Frank na moją zaczepkę. - Yyy... Cześć wam! - ożywił się nagle. -  Jestem Frank Iero. I tak naprawdę nie mam pojęcia, co tutaj robię. - urwał, a następnie podrapał się w głowę. -  Może ty coś na ten temat powiesz, Gerard? - wybełkotał brunet, po czym spojrzał na mnie wymownie. Jego wzrok dawał mi do zrozumienia, że nie za bardzo podoba mu się cała sytuacja. Przeszywał mnie nim na wskroś niczym rentgenem, a ja wiedziałem, że wszystko idzie po mojej myśli.
- A więc, Frank chciałby dołączyć do naszego zespołu jako gitarzysta rytmiczny. - palnąłem, nie myśląc długo. Ale chyba właśnie to chciałem powiedzieć, nie musiałem się zastanawiać choć ten jeden raz. Wiedziałem jednakże, że konsekwencje tej wypowiedzi będą nieodwracalne.
- Co kurwa?! - krzyknął cicho chłopak prosto w moje ucho, świdrując mnie przy tym swoim wzrokiem. Chciał, żebym coś powiedział, wyjaśnił, oświecił go. Jednak ja miałem wszystko ułożone w głowie, nic nie musiałem dodawać. Wszystko wyglądało tak, jak przewidywałem. On zdezorientowany, przestraszony i niepewny, ja zadowolony z przebiegu planu. Tak, wszystko jest w porządku.
- Kurde, to super! - wtrącił się Bob.
- No jasne! - dorzucił Ray. - Już od dawna kogoś szukamy. Frank, naprawdę tego chcesz? - zapytał chłopak z bujną czupryną.
- Yyy, noo... - dukał niski brunet. Był kompletnie zbity z tropu, nie wiedział, co ma go czekać. 

 Rzucasz tego chłopaka na głęboką wodę. Skurwiel z ciebie, Way.

  Tak, wiem o tym, wielkie rzeczy. W tym wypadku jednak, moja skurwielowatość prowadziła ku szczytnemu celowi.
- No oczywiście, że on tego chce! Inaczej by go tu przecież nie było - odpowiedziałem z radością, ukradkiem spoglądając na Franka. Chłopak rzucił mi spojrzenie tak wrogie, jakby zaraz miał mnie zatłuc na śmierć jakimkolwiek przedmiotem będącym w zasięgu jego rąk. Gdyby naprawdę się na to zdobył, zginąłbym przez uderzenie gitarą basową. Ta wizja rozbawiła mnie niemiłosiernie.

 A nagroda Skurwiela Roku wędruje do... Gerarda Way'a!

- Gerard, w co ty mnie pakujesz? - szepnął cicho przerażony chłopak, dalej gapiąc się na mnie zabójczym wzrokiem. Odnosiłem wrażenie, że strach Franka był tak wielki, iż mało brakowało, a wybiegłby on z miejsca naszych prób z głośnym krzykiem.
- Jeszcze mi podziękujesz - odpowiedziałem złowieszczym szeptem, pewny siebie, z demonicznym uśmieszkiem na twarzy. - Frank, poznaj Ray'a, Bob'a i mojego młodszego braciszka - Mikey'go. Powszechnie nazywanego pojebem - powiedziałem głośno.
- To chyba u was rodzinne - odparł Frank, bez grama ironii w swojej wypowiedzi, ale wszyscy i tak zarechotaliśmy głośno. Wszyscy oprócz niskiego bruneta, on nie śmiał się ani trochę.
- Dobra, Frank, ja skoczę na górę po gitarę dla ciebie. Na tej przecież nie będziesz się męczyć - rzucił Ray i wstając popędził po schodach na górę. Chwilę później zniknął za białymi drzwiami prowadzącymi do jego pokoju.
- Jeny, on mi przyniesie swoją gitarę? Tak po prostu? - spojrzał na mnie pytająco brązowooki chłopak. Jego oczy były szeroko otwarte, jakby zaraz miały wyskoczyć z oczodołów, a usta wykrzywione w dziwacznym grymasie zdumienia.
- No jasne, Ray jest bardzo w porządku - odpowiedziałem niewzruszony.
- Ale Gerard, ja się boję, że będę niewystarczająco dobry, żeby z wami grać... - mówił zmieszany i zawstydzony, wiercąc czubkiem trampka dziurę w dywanie. Teraz zaczynało mi się robić go odrobinę żal. Może przesadzam trochę ze swoim pomysłem... On może się na dobre przestraszyć i na mnie obrazić, a tego w żadnym przypadku nie chcę. Wręcz odwrotnie, pragnę, żeby poczuł się szczęśliwy choć przez moment. Wiem, że właśnie tego mu w życiu brakuje. Szczęścia.
Aj tam, wszystko się uda, przecież on świetnie gra.
- Frank, daj spokój, słyszałem jak grasz na tym rozwalającym się pudle. Jesteś doprawdy bardzo utalentowany. Kiedy Ray przyniesie ci swoją super gitarę, to będziesz jeszcze lepszy - stwierdziłem, poklepując go lekko po plecach. Chłopak podniósł swój dotychczas wlepiony w podłogę wzrok i uśmiechnął się do mnie w geście podziękowania. Nie byłem na tyle nieczułym dupkiem, żeby nie pocieszyć go choć odrobinę. Był mocno wystraszony i jeszcze chyba nie do końca zdawał sobie sprawę z całej sytuacji, w którą to ja go wplątałem.
Nagle usłyszałem odgłos schodzącego po schodach Ray'a. W swych dłoniach trzymał przepiękną, białą gitarę elektryczną. Ephiphone bodajże.
- Trzymaj, mały - powiedział kudłaty chłopak, podając Frankowi gitarę. Brunet o mało co nie upadł z zaskoczenia, przez moment nie wiedząc, co ze sobą począć. Szczerzył się jak głupi do sera, ale wyglądał przy tym niezwykle rozczulająco. Jak małe dziecko, które dostaje na święta upragnioną zabawkę.
- Stary, ja nie wiem co powiedzieć... Ja pierdolę, jakie to piękne... - odparł chłopak. Nie mógł powstrzymać się od szerokiego, szczerego uśmiechu. Powoli przejeżdżał chudymi palcami po gryfie gitary, badał każdą strunę z wielką uwagą.
- Nic już nie mów, tylko graj - rzucił Mikey, siadając na schodach. Podpalił papierosa i uważnie zlustrował bruneta. Wszyscy pokiwali głowami, zgadzając się z jego słowami.
 Frank pełen niepewności powoli podłączył gitarę do wzmacniacza.
- Dobra, z góry przepraszam za swoje błędy, pierwszy raz trzymam w rękach takie cacko - powiedział cicho zmieszany brunet. Zauważyłem, że jego małe dłonie drżały nieznacznie. Jejku, on naprawdę za bardzo się tym przejmuje. Nie gra przecież przed komisją Idola, tylko przed kilkoma amatorami szukającymi kolejnego amatora, żeby pobrzdąkał sobie razem z nami. Mimo to, biedny Frank przeze mnie się tak denerwuje... Źle mi z tą świadomością.
- Na pewno sobie poradzisz, graj już - poganiał go Ray.
Frank popatrzył na mnie i uśmiechnął się lekko. Cholera, nie zasługuję na jego uśmiech, nie teraz, kiedy pakuję go w coś, o czym on nie miał pojęcia. Wplątałem go w to, a on nie odmówił z czystej grzeczności. No i nadal był mi wdzięczny za kawę i dzisiejsze spotkanie, nie mógł odmówić, a teraz tak bardzo się zdenerwował, biedaczek...

 Dasz sobie radę, mały. Po prostu graj. Twój znajomy - skurwiel cię wspiera.

Chłopak wziął głęboki oddech i zaczął grać partię z refrenu "Run to the hills" Iron Maiden. Szło mu świetnie, serio. Dawał z siebie wszystko i było widać, jak kocha muzykę i grę. Miał w sobie niesamowicie dużo energii, ciągle robił przeróżne rzeczy ze swoim wątłym ciałem. Podskakiwał, wyginał się na wszystkie strony, czasem coś krzyknął. Wraz z otrzymaniem instrumentu, w niepamięć odeszły jego poprzednie obawy, wstyd i nieśmiałość. Wszystko to sprawiało, że bardziej niż na jego genialnej grze, skupiałem się na jego ogólnej osobie. Przyglądałem się mu uważnie, w większości jego twarzy, wyrażającej teraz całe mnóstwo emocji. Gdzieś pośród nich wszystkich przemykało zadowolenie. Jeszcze bardziej niezwykłe było to, że dopiero co dostał w ręce nową gitarę, a zachowywał się tak, jakby grał na niej od dnia narodzin, dosłownie. Wszyscy wpatrywali się w bruneta jak zaczarowani, a ja chyba najbardziej. Niewątpliwie, chłopak był niezwykle utalentowany oraz intrygujący w pewien nieznany mi dotąd sposób. Absolutnie wszystko w nim było intrygujące, sam jego wygląd odbiegał od normy. Ale to nie wygląd przyciągał mnie do niego najbardziej, to coś innego. Takie wewnętrzne ciepło, coś, czego mi od zawsze brakowało. Byłem pozbawiony tego ciepła, a on miał go w sobie tyle, że spokojnie mógłby mi go trochę użyczyć.
Kiedy Frank skończył grać, podniósł głowę, odgarniając niesforne kosmyki z pokrytego potem czoła i zapytał tylko:
- I jak? Ujdzie tak w miarę? - dyszał nierównomiernie.
Wszyscy popatrzyliśmy po sobie, jak wyrwani z jakiegoś transu. Przyglądałem się, z jakim trudem chłopak porusza ustami, próbując skleić w miarę zrozumiałą dla wszystkich wypowiedź. Ciszę przerwał pisk Mikey'go:
- Aaa! Koleś, rządzisz! Ożeń się ze mną! - wrzeszczał, a do połowy spalony przez niego papieros wypadł mu z ust, lądując na dywanie. No tak, musiał odstawić jakąś szopkę. Mikey podniósł się ze schodów, zaczął biegać, piszczeć, skakać. Ogólnie, zachowywał się jak niestabilna emocjonalnie, pojebana psychofanka. A my wszyscy śmialiśmy się z niego tak bardzo, że aż rozbolał mnie brzuch. Tylko Frank nadal stał lekko speszony i nie wiedząc co ma ze sobą zrobić, ponownie wiercił trampkiem dziury w grubym, puchatym dywanie .Po chwili odezwał się Ray:
- Cholera, Frank, jesteś świetny! Mówię szczerze. - Brunet gwałtownie podniósł głowę, oprzytomniał w sekundę, a jego twarz pojaśniała.
- O rany, dziękuję ci tak bardzo. Wam wszystkim dziękuję - mówił szybko uradowany chłopak. Był taki rozpromieniony, a komu to zawdzięczał? Mnie, oczywiście. Mój plan się powiódł, tak jak przewidywałem. -  A tobie w szczególności, Gerard, że mnie tu przywlokłeś - rzekł ciszej, podchodząc do mnie bliżej. Przypatrywał się z wdzięcznością mojej twarzy, a ja obdarzyłem go szczerym uśmiechem. Kamień spadł mi z serca. Wszystko się udało, a Frank jest zadowolony. Byłem z siebie cholernie dumny.

 Gerard Skurwiel Way - dobroczyńca roku ratujący bezdomnych.

- I co, nie mówiłem, że dasz sobie radę? - zapytałem radośnie. Niski chłopak powoli uniósł kąciki swoich ust ku górze, obdarowując mnie nieśmiałym uśmiechem. Był mi wdzięczny. Nie musiał nic mówić, czułem to.
- Więc, Frank'u Iero, z całym szacunkiem, witamy w zespole - powiedział Bob, a my zaczęliśmy bić brawo dla naszego nowego, utalentowanego członka zespołu. Frank był taki szczęśliwy, patrzył na mnie swoimi dużymi bursztynowymi oczami, które teraz błyszczały radośnie. Cieszyłem się jego szczęściem. Przyjemne, ciepłe uczucie opanowało moje serce. Czułem się tak... Lekko, jakbym zaraz miał odfrunąć. 
Ray dał dla bruneta nasze nuty, i reszta próby przebiegła jak zwykle.
Czułem się cudownie. Znowu zrobiłem coś dobrego dla kogoś, kto nie był mną. Ktoś dzięki mnie zaznaje radości w życiu. To wspaniałe uczucie mieć świadomość, że stajesz się lepszym człowiekiem.

wtorek, 25 grudnia 2012

Rozdział 3

  Cóż, miałam wrzucać jutro, ale nudzi mi się, więc niech już będzie.
  Elena, to dla ciebie, dziękuję za wszystko C:



   Poszliśmy do małej kawiarni, którą bardzo lubiłem. Sobie i Frankowi zamówiłem dużą kawę. Sam się sobie dziwiłem, że nagle staję się taki wielkoduszny, ale wcale nie było mi szkoda pieniędzy. Z resztą, ubóstwiam kawę. To istne zbawienie w taki październikowy, wietrzny dzień. Kurde, w sumie, kawa to zbawienie w każdy dzień.
 - Gerard, wiesz, że nie będę mógł oddać ci za to kasy... - powiedział nieśmiało chłopak, chwytając w zmarznięte dłonie ciepły, wysoki kubek wypełniony parującą cieczą.
 - Daj spokój, to żaden problem. Dobrze ci zrobi coś gorącego, za ciepło ubrany to ty nie jesteś.
Nie za ciepło ubrany to mało powiedziane. Frank miał na sobie tylko obcisłe, ubrudzone jeansy, wyglądające jakby setka przedszkolaków testowała na nich swoje nożyczki i dużą, czarno-żółtą koszulkę. To wszystko, wówczas gdy ja siedziałem w długim płaszczu i szaliku. Patrząc na bruneta, przechodziły mnie dreszcze. Na samą myśl o tym, jak cholernie zimno musiało mu być, robiło mi się głupio, że grzeję się bezkarnie w cieplutkim płaszczyku.
 - Strasznie ci dziękuję. Dawno nie piłem gorącej kawy. Tęskniłem za tym smakiem - mówił, nie próbując nawet powstrzymać tej wyjątkowo szczerej wdzięczności w głosie.
 - Nie ma sprawy, proszę bardzo i smacznego - rzuciłem i uśmiechnąłem się mimowolnie. Robię coś dobrego dla kogoś, a w dodatku ten ktoś nie jest mną. Niesamowite uczucie. Ciekawe jak się nazywa... Nie osądzajcie mnie, ja po prostu rzadko kiedy zdobywam się na taką dobroć i nie wiem o tym wszystkiego.
Zasiedliśmy przy okrągłym, niewielkim stoliku przy oknie. Na zewnątrz panowała typowa, jesienna pogoda. Mglisto, chłodno, bez wyrazu. Każdy gdzieś pędzi, pokonując mokre, pokryte gnijącymi już liśćmi chodniki. Ostry wiatr smaga zaspane twarze przechodniów. Parkowe drzewa uginają się pod wpływem jego silnych podmuchów. Wiatr nadaję odrobiny życia tej październikowej, gnijącej, staczającej się na dno rzeczywistości. Tak, właśnie to nas otaczało. Umierający świat. Nic.
 - No więc, Gerard. Co robisz w życiu, czym się trudzisz, co porabiasz? - zapytał nagle szczęśliwy brunet, przerywając trwającą dotychczas ciszę. Dobrze, że w końcu się odezwał, ponieważ moje myśli zaczynały robić się nie do zniesienia. Powoli zatracałem się we własnych, mrocznych, egzystencjalnych przemyśleniach. Często spotykało mnie coś takiego. Zaśmiałem się nieznacznie pod nosem, po czym uświadomiłem sobie, że nie mam pojęcia, co odpowiedzieć na zadane przez niego pytanie.

 Matko, kim jestem, co robię?! Już, już, spokojnie, po prostu mów, przecież wiesz, kim jesteś. Chyba. Jezu, Way, dziwak z ciebie.

Wziąłem płytki, szybki oddech, zastanawiając się ostatni raz nad moją odpowiedzią. Jej część miałem już ułożoną w głowie, ale i tak wiedziałem, że większości zapomnę i będę dukał coś na gorąco. Odgarnąłem włosy z twarzy i rzekłem w końcu:
 - Chyba mogę powiedzieć, że jestem jakimś tam... - pustka, pustka w głowie. Ale muszę przecież ciągnąć wypowiedź, i tak już wychodzę na dziwaka. - Znaczy się, w pewnym stopniu... Można nazwać mnie artystą. Chyba - zaśmiałem się nerwowo, ponownie odgarniając czarne kosmyki włosów opadających na moją twarz. W końcu tak się wkurwię na te moje kudły, że owalę się na łyso i tyle. - Czyli praktycznie ciągle się opierdalam. - To akurat było bardzo szczere jak na mnie, nieczęsto się przed kimś otwierałem, w jakimkolwiek nawet stopniu. Frank parsknął cicho zduszonym śmiechem, chowając nos w kubek.
 - Rozumiem, czyli można powiedzieć, że ja też jestem artystą? - odparł pytająco roześmiany chłopak. Mało brakowało, a zamoczyłby nos w gorącej kawie. A to byłby doprawdy ciekawy widok. 
 - W sumie... Chyba tak - odpowiedziałem z uśmiechem. Śmialiśmy się jeszcze chwilę, po czym nastąpiła dziwna cisza, którą czasem przerywał dźwięk łyżeczki uderzanej o porcelanową filiżankę, dobiegający ze stolika obok. Jakaś urocza parka po naszej lewej stronie popijała gorącą czekoladę.

 Mów coś, artysto - kretynie, no mów.

 - Frank, dlaczego znalazłeś się na ulicy, co się stało? Cholera, w sumie chyba nie powinienem o to pytać, przepraszam... - dodałem speszony. Serio, nie powinienem o to pytać, on na pewno nie miał ochoty o tym gadać. W dodatku, z praktycznie obcym mu facetem. Ale, jak już kiedyś wspominałem - ja najpierw mówię, potem myślę. Jak rozwydrzona nastolatka. Brunet zwrócił ku mnie swoje brązowe oczy i wyjął nos z kubka, odstawiając go na bok.
 - Powinieneś - odrzekł po chwili. - Już dawno z nikim szczerze nie rozmawiałem, potrzebuję tego. A skoro właśnie ty chcesz poznać dość żałosne losy mojej osoby, to ja nie mam nic przeciwko - dokończył chłopak. Gdzieś po jego twarzy błądził słaby uśmiech. Coś niesamowitego, ten chłopak chce mi o sobie opowiedzieć. I to nie byle co, chce mi opowiedzieć, czemu wylądował na ulicy, więc to chyba jeden z najważniejszych elementów jego życia. Było to dla mnie coś zupełnie nowego. Czułem się w pewien sposób wyróżniony.
 - Zatem zamieniam się w słuch - odrzekłem, pochylając się lekko do przodu i zmniejszając przy tym przestrzeń między nami. Frank usiadł na krawędzi kawiarnianego krzesła i oparł wytatuowane dłonie o blat stolika. Popatrzył na mnie przez chwilę, jakby chciał mieć pewność, że nadal tu jestem, chcę go wysłuchać i nigdzie sobie nie pójdę. Najwyraźniej dla niego również nowością było to, że ktoś poświęcał mu swoją uwagę.
 - Otóż moim rodzicom, delikatnie mówiąc, nie układało się - zaczął dość cicho - Nadszedł dzień, kiedy ojciec wyszedł z domu i po prostu nie wrócił. Tyle go widziałem. Miałem wtedy 16 lat, potrzebowałem ojca, a on nas zostawił... Tak bardzo starałem się wspierać matkę, chciałem jej pomóc. Cierpiała okropnie, a ja byłem tylko dzieciakiem, ale wiedziałem, że muszę jej pomóc. Cóż, nie udało się. Matka zaczęła pić. Raz nawet mnie uderzyła. Wiem, że tak naprawdę nie chciała tego zrobić, ale stało się. Potem było już tylko gorzej. Olałem szkołę, z resztą tam nikt się mną nie interesował. Nie miałem przyjaciół, na dodatek uczyłem się beznadziejnie, bo kompletnie nie miałem do tego głowy. Byłem odludkiem z gitarą. Tylko ona mnie rozumiała i to jej poświęcałem najwięcej swojego czasu. Sam uczyłem się na niej grać, nawet nieźle mi to szło. W końcu poczułem, że nie dam rady tak dłużej żyć i jeśli czegoś nie zrobię, to po prostu się wykończę. Spakowałem kilka najpotrzebniejszych rzeczy, wszystkie swoje oszczędności i uciekłem. Zostawiłem to całe gówno za sobą i teraz jestem tu. Nie wiem, czy zrobiłem dobrze, ale przynajmniej uwolniłem się od widoku wiecznie zapłakanej i pijanej matki. Gdybym pobył z nią jeszcze trochę... Nie chcę nawet myśleć o tym, co mogłoby się ze mną stać, na pewno nic lepszego, niż dzieje się teraz. Ciężko jest codziennie oglądać jak najbliższa ci osoba coraz bardziej się stacza... - Frank urwał wypowiedź i spuścił głowę, splatając swoje dłonie. Przez chwilę nie mówił nic, a ja słyszałem tylko jak głośno oddycha. - Nawet nie wiem, czy wszystko z nią teraz w porządku. Nie ma mnie przy niej już pół roku... - powiedział bardzo niewyraźnie. Jakby wstydził się swoich słów.
  Wpatrywałem się uważnie w chłopaka i czułem, jak żal i współczucie ściskają moje serce. Nikt nigdy nie był ze mną tak szczery, równocześnie żadna poznana przeze mnie osoba nie miała aż tak smutnej i przejmującej przeszłości. Chciałem go pocieszyć, powiedzieć coś miłego, ciepłego, ale najwyraźniej nie potrafiłem lub nie byłem na to gotowy, on pewnie też. Gdybym teraz wyjechał ze słowami najszczerszego współczucia typu "O mój Boże, Frank, to takie straszne!" i tym podobnymi, pewnie uznałby, że wszystko, co do tej pory dla niego zrobiłem, było z czystej litości. Oczywiście, było mi go szkoda, ale nie tylko dlatego postanowiłem, że mu pomogę. Po prostu wydał mi się interesującą w pewien sposób osobą, z którą, dokładnie nie wiem czemu, chciałem nawiązać bliższą znajomość.
Często narzekałem na swoje problemy, ale w porównaniu do problemów tego młodego chłopaka, te moje były na prawdę do zniesienia. Mogłem teraz porównać, z jakich powodów cierpiałem ja, a z jakich on. Ja sam zgotowałem sobie mnóstwo problemów własną osobą. Byłem okropny, przez co odrzucany. Przyzwyczaiłem się do tego. Za to on nie zrobił nic, to życie obróciło się przeciwko niemu. Odnosiłem jednak wrażenie,  jakbym trochę słuchał samego siebie. Trudna sytuacja w domu, w szkole nikt cię nie lubi, nie akceptuje. Jesteś tylko ty i twoje problemy, które nikogo nie interesują. Jednakże ja miałem na tyle dobrze, że nie musiałem uciekać. On nie miał wyjścia, dlatego rozumiałem jego decyzję.
 - Frank, tak strasznie mi przykro... - wybełkotałem. Tylko na tyle było mnie w tym momencie stać. Patrzyłem w oczy chłopaka. Były takie duże i jasne, zdawały się śledzić mój każdy ruch. Na jego czoło opadało kilka kosmyków włosów o bardzo ciemnym odcieniu brązu.
 - Dzięki, jakoś daję sobie radę. Pogodziłem się z tym wszystkim. W końcu nie jestem już tamtym szesnastoletnim dzieciakiem... Cóż, taki mój zasrany żywot i tyle -  odparł, lekko się przy tym uśmiechając. Matko, ten biedny chłopak tyle przeszedł i po tym wszystkim dalej potrafił się uśmiechać. Na dodatek bardzo szczerze, w kompletnie niewymuszony sposób. Potrafiłem rozpoznać sztuczny uśmiech. Wiele razy w swoim życiu miałem z nim do czynienia. Za wiele.
 - Ile tak w ogóle masz lat? - rzuciłem bez większego zastanowienia. Nawet nie wiem, po co mi była ta informacja, ale skoro już spytałem...
 - Prawie 22. Stara dupa już ze mnie - odpowiedział chłopak, po czym zachichotał głośno. Wziął kawę i napił się pośpiesznie. Ja też parsknąłem śmiechem. Prawie 22 lata. Strzeliłem niemal idealnie myśląc, że między nami jest maksymalnie 6 lat różnicy, a mianowicie było 5.
 - Frank, ja... - nie dokończyłem, bo przerwał mi dzwonek telefonu. To Ray, na sto procent. - Przepraszam, muszę odebrać - rzuciłem trochę poirytowany. Chłopak tylko kiwnął głową, nie wysuwając nosa z kubka wypełnionego kawą.
 - Halo?
 - Gerard, próba zaczyna się za 10 minut. Nie zapomniałeś chyba? - Kurwa, oczywiście, że zapomniałem. Jak niby miałem teraz o tym pamiętać?!
 - Cholera. Dobra, Ray, już biegnę - odpowiedziałem i rozłączyłem się, wstając od stolika. - Frank, wcale nie chcę, ale muszę już spadać... - powiedziałem głosem pełnym zawodu i zrezygnowania.
 - Rozumiem... Dziękuję za wszystko - odrzekł chłopak, zmuszając się do uśmiechu. Próbował zatuszować swój smutek, ja jednak wiedziałem, że chłopak jest zawiedziony i wcale nie chciał już kończyć naszego spotkania. Ja również nie chciałem go tak zwyczajnie, po chamsku zostawić po tym, jak poznałem jego tragiczne losy. Widziałem, że momentalnie posmutniał. I wtedy coś przyszło mi do głowy.
 - Fraank...? - wykrzywiłem usta w geście zawadiackiego uśmiechu.
 - Słucham, co takiego? - Chłopak natychmiast się ożywił, odstawiając naczynie z naszym ulubionym napojem na bok.
 - Idziesz ze mną, wstawaj - rzuciłem krótko - Bierz gitarę i co tam jeszcze ze sobą targasz. - Machnąłem ręką i uśmiechnąłem się zadziornie. Brunet popatrzył na mnie jak na psychola. 

 Ach, Gerard, co ty knujesz, bestio ty jedna?

 - Czekaj, bo nie bardzo rozumiem... - zaczął zdziwiony chłopak, świdrując mnie swoimi złotawymi oczami. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nie pozwoliłem mu na to. Dość się dziś naopowiadał. Teraz moja kolej zrobić coś, co pozwoli nam poznać się jeszcze bardziej.
 - Ale co tu rozumieć? - urwałem -  Wstajesz i idziesz ze mną - dokończyłem pewny siebie, poganiając chłopaka. Nie mogłem się doczekać, jak zareaguje na mój pomysł. A był on po prostu genialny, jak każdy pomysł wymyślony przeze mnie. 
Zdezorientowany, ale szczęśliwy młodzieniec wstał z krzesełka i rzucił mi spojrzenie pełne ciekawości. Oj nie chłopcze, na razie niczego się nie dowiesz, ha! 
   Dzwoneczek wiszący u góry kawiarnianych drzwi zadzwonił cicho, kiedy wychodziliśmy z pomieszczenia.

niedziela, 23 grudnia 2012

Rozdział 2

 Tak więc, zapodaję następny rozdział. Trochę dłuższy i ,według mnie, odrobinę ciekawszy ;-)
 Wszystkim życzę wesołych świąt, hoł hoł hooł!
 A, no i proszę o komentarze, to chyba nie takie problematyczne, a dla mnie ważne. Wtedy nie czuję się samotna... C; Piszcie co wam się podoba, co nie i ogólnie, piszcie.
A teraz bez dalszych wstępów, BUM!

   Dostałem zlecenie stworzenia obrazu dla pewnego bogatego gościa z jakiejś wielkiej firmy. Chciał pejzaż,  a kiedy pytałem go o jakieś szczegóły, nie mówił mi nic, co mogłoby choć trochę sprecyzować jego zamówienie. Odpowiadał po prostu, że mogę namalować co zechce, oby to był pejzaż. W sumie cieszyłem się, mogłem puścić wodzę fantazji, zrobić co mi się żywnie podoba, a koleś i tak mi zapłaci. No, i to jest właśnie to, co kocham! Mógłbym mieć więcej takich zamówień, a nie tylko non stop portrety zmarłych już dawno dziadków albo słodkich piesków lub kotków. I jeszcze ci denerwujący właściciele swoich zwierzaczków, gotowi zabić, jeśli rzeczywisty wygląd ich pupili będzie choć odrobinę odbiegał od tego na płótnie. "Tylko niech pan uwzględni naturalny kolor futra, Mruczek ma cudowną, cynamonową sierść." To doprowadzało mnie do szału. No błagam, ludzie dajcie poszaleć skromnemu artyście! Czułem, że byłem stworzony do bardziej ambitnych celów. I właśnie to zamówienie wyjątkowo mi odpowiadało, choć zdawałem sobie sprawę, że będę musiał poświęcić na nie więcej czasu niż na inne. Kupiłem już wielkie płótno, największe jakie mogłem dostać, zrobiłem nawet część szkicu i w takim zaczętym stanie obraz stał oparty o szafkę w mojej sypialni. Nie miałem zielonego pojęcia, co z nim dalej zrobić, a miałem tyle pomysłów. Jednak żaden z nich nie wydawał mi się taki na prawdę powalający na kolana. Tak więc, pozostało mi tylko czekać na jakiś magiczny impuls ze strony mego artystycznego umysłu, który, mam nadzieje, nadejdzie niebawem.
A jeśli nie, to z kasy nici.

   Z tego żyłem, rzekomo byłem artystą. Śmieszyło mnie trochę to słowo, jednakże niektórzy mnie tak nazywali, głównie Mikey, gdy się ze mnie nabijał, ale niech już mu będzie. Sam nie lubiłem mówić o sobie w taki sposób, a jeśli już to robiłem, było to przepełnione ironią i dystansem do tego słowa. "Artysta" to termin oznaczający bardzo wiele, nie ma pewności, czy tyczyłem się do któregokolwiek z jego znaczeń. Lecz z całego tego "bycia artystą" całkiem nieźle mi się żyło, o dziwo. Skończyłem szkołę (nie obyło się bez problemów, ale udało się), kupiłem ten dom i tak to mi się wiodło. Absolutnie nie mogę powiedzieć, że jest tu źle, fajnie się urządziłem. Jednak, moje życie... Cóż, różnie bywało, głównie dlatego, że z reguły nie jestem przyjazną osobą, a moje grono znajomych jest bardzo wąskie. 

Może to dlatego, że jesteś nieczułym egoistą, Way?

 Już w szkole średniej byłem samotnikiem, moim jedynym i ciągłym towarzyszem był gruby szkicownik z twardą, czarną okładką. Zawierał on nie tylko moje rysunki, ale też przemyślenia, czasem wiersze. Starałem się jakoś wypełniać czas kiedy byłem sam, głównie poprzez rysowanie i malowanie. Potrafiłem zatracić się w tych czynnościach na bardzo długi czas. I tak na prawdę, tylko to dobrze mi wychodziło. Nikt z moich najbliższych nigdy nie powiedział mi, że moje prace są ładne, czy chociaż w miarę przyzwoite. Ale sam to wiedziałem, czułem, że mam jakiś tam talent i nie pomyliłem się. W między czasie, kiedy to nie poświęcałem się sztuce, darłem mordę w naszym garażowym bandzie. Nie sądziłem, że to polubię, a jednak się przekonałem. Mikey kombinował, żeby załatwić nam gdzieś jakiś występ, bawił się w menadżera, dlatego ostatnimi czasy trochę więcej ćwiczyliśmy. Mój brat strasznie to przeżywał. Często wydzierał się na mnie, kiedy nawet tylko trochę spóźniłem się na próbę. Poganiał mnie non stop, jakby myślał, że ten zespół sprawi, że staniemy się sławni czy coś takiego. Bawiło mnie to, i to bardzo. Ale dla odstresowania się i zapomnienia o wszystkich, kłopotach lubiłem sobie pośpiewać, pomagało mi to. Wykrzyczeć wszystko, co leży ci na sercu, nie zważając na to, co powiedzą inni. Nie uważałem broń Boże, że wspaniale śpiewam, w życiu. Ale jak na nasze standardy, byłem odpowiedni.

   Siedziałem na kanapie, przegryzając jakieś zwietrzałe chipsy, kiedy nagle coś sobie przypomniałem. Ten chłopak z parku. Czułem się cholernie winny wobec niego, wiedziałem, że wyrzuty sumienia nie dadzą mi spokoju. Rzadko kiedy czymkolwiek się przejmowałem, jeśli tak się jednak zdarzało, chciałem jak najszybciej załatwić to, co urągało mojemu zwyczajowemu myśleniu. Nienawidziłem uczucia, kiedy coś sobie obiecałem, a potem nic z tego nie wychodziło, właśnie przeze mnie i mój paskudny charakter. A ja postanowiłem mu pomóc, postanowiłem i nie miałem zamiaru się z tego postanowienia wycofywać. Więc nie ma co tuczyć dupska, trzeba się ruszyć i biec tam do niego. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Wstałem, ubrałem się pośpiesznie i wybiegłem z domu. Upewniłem się jeszcze, czy mam pieniądze. Tak, w tylnej kieszeni moich ciemnch jeansów spoczywał dziesięciodolarowy banknot. Pogoda była dziś bardzo ładna, miałem niemal stuprocentową pewność, że brunet znów będzie tam, gdzie go ostatnio widziałem. Słońce świeciło, choć od czasu do czasu mocniej powiało i momentalnie robiło się chłodniej. Wcale nie było jakoś tam bardzo ciepło, w końcu mieliśmy początek października. Jak na moje oko, było jakieś 12, może maksymalnie 14 stopni. Wiatr wiał w kierunku północno - zachodnim.

No tak, a ciśnienie pewnie wynosiło 1005 hPa. Od kiedy jesteś pogodynką, Way?

W sumie, pogodynka to całkiem fajny zawód i... Boże, o czym ja myślę?!  
   Szedłem, niemal biegłem w kierunku parku, Gdy byłem już blisko celu, spostrzegłem postać niskiego bruneta stojącego na skrzynce z gitarą w rękach. Tak, to był on, na pewno. Z tylnej kieszeni spodni wyjąłem 10 dolarów i powoli zbliżyłem się do chłopaka. Miałem wrażenie, że wcale nie jestem mile widzianą przez niego osobą.

Łał, Gerard, jaki z ciebie bystrzak.

 Po raz kolejny byłem jedyną osobą zaciekawioną jego ulicznym występem. Ja, ja jeden stałem obok i byłem nim w pewien spósób...Zafascynowany? Brunet odwrócił głowę i nasze spojrzenia spotkały się. Poznał mnie, na pewno mnie poznał, widziałem to po jego wyrazie twarzy, który mówił: "Co, znowu przyszedłeś popatrzeć na bezdomnego nieudacznika, a potem nie dać mu ani centa, skąpy dupku?" Tak, byłem przekonany o tym, że tak myślał. No coż, teraz miałem okzję, aby to zmienić. Patrzyłem w jasnobrązowe, a może raczej złote oczy chłopaka, pełne pogardy wobec mnie. Brunet grał jakąś na pewno znaną mi piosenkę, lecz nie byłem w stanie przypomnieć sobie teraz jej tytułu. Grał bardzo dobrze. Rzucało się w oczy, że był obyty z gitarą i to porządnie. W końcu schyliłem się i wrzuciłem banknot do jego futerału po instrumencie. Zrobiłem to bardzo szybko, jakbym czegoś się wstydził. Przypominałem skarcone dziecko, które teraz naprawia swoje złe zachowanie. Chłopak chwilę zerkał w dół, a potem odchylił głowę i z radością w głosie rzucił:
 - Łaał, gościu, dzięki! Jeszcze nikt tutaj nie dał mi aż tyle! - z jego oczu momentalnie zniknęły wszelkie oznaki negatywnych uczuć do mnie. Teraz uśmiechał się szeroko, a jego twarz aż promieniała ze szczęścia. Wyglądał bardzo młodo. Czemu chłopak w tak młodym wieku tuła się po ulicach? To nie jest w porządku ,to jest cholernie niesprawiedliwe i okrutne, jak cały ten popieprzony świat.
 - Nie ma sprawy. - odparłem dość cicho, zaskoczony zmianą nastawienia chłopaka wobec mnie. Kurde, skoro 10 dolarów to dla niego taki majątek, to ten koleś musiał naprawdę nędznie żyć. - Słuchaj, - ciągnąłem dalej, już trochę głośniej -  serio, bardzo dobrze grasz na gitarze.
Chłopak zlustrował mnie uwarznie spojrzeniem. Dopatrywał się ironii, czy żartu w mojej wypowiedzi. Najwidoczniej nie był przyzwyczjony do komplementów.
 - Wielkie dzięki, yyym... prze pana? -  odpowiedział trochę zmieszany. Zwalił mnie z nóg tym "prze pana". Jasna dupa, to ja już tak staro wyglądam?! Dobra, on był ode mnie młodszy, ale na moje oko to było maksymalnie 5 -6 lat.
 - Błagam, tylko nie prze pana, czuję się jeszcze w miare młodo. - odpowiedziałem, uśmiechając się do chłopaka. Odwzajemnił mój uśmiech, zachichotał cicho, po czym odrzekł:
 - Dobra, przepraszam. Rzeczywiście nie wyglądasz na mocno starego. - zaśmiałem się głośno słysząc te słowa.
 - Dzięki wielkie. - rzuciłem po chwili. Stałem tak jeszcze przez moment, bo nie wiedziałem, czy ciągnąć dalej tą dziwną rozmowę, czy odejść jak gdyby nigdy nic i zostawić nowopoznanego chłopaka tutaj, samemu sobie. Nic by się w sumie nie stało, gdybym tak zrobił, przecież nie znam tego gościa. Ale miałem przecież poprawić opinie o sobie, a nie ją pogorszyć, wychodząc na jeszcze bardziej zdziczałego idiotę. Po chwili zamyślenia spytałem:
 - Słuchaj, może nie powinienem się wtrącać, bo to nie moja sprawa, ale niech będzie, że spytam, bo coś mnie korci... Co tutaj robisz? Nie wyglądasz mi ani na pijaka, czy ćpuna, sprawiasz wrażenie bystrego chłopaka. Więc czemu tu jesteś? - zastanowiłem się nad tym co powiedziałem i zrobiło mi się głupio, wręcz czułem, że moje policzki oblewają się czerwonym rumieńcem. Znam człowieka kilka sekund, a już wypytuję go o szczegóły z jego życia. Tak, nie ma to jak być ograniczonym intelektualnie człowiekiem. Lub po prostu mieć niewyparzony jęzor. Czemu nagle zainteresowałem się losem całkowicie obcej mi osoby? I to jescze ja, Gerard Skurwiel Way. Brunet był wyraźnie zaskoczony moim pytaniem, lecz po chwili odpowiedział:
 - Hmm... Czy ja wiem... - mówił drapiąc się po głowie. Zastanowił się chwilę, wziął głęboki oddech, po czym głośno wypuścił powietrze i mówił dalej -  Po prostu, czasem nie wszystko układa się po twojej myśli i ani się obejrzysz, lądujesz na ulicy z rozwalającą się gitarą. - Chłopak zeskoczył ze swojej skrzynki z lekkim, zadziornym uśmieszkiem na twarzy. Stanął naprzeciwko mnie, odgarniając kosmyki ciemnych, brązowych włosów ze swojej bladej twarzy.
 - Jestem Frank. Frank Iero. - powiedział chłopak wyciągając swoją wytatuowaną rękę w moim kierunku. Zaskoczył mnie tym zachowaniem, jednakże było to bardzo miłe z jego strony. Myślę, że ja sam nie zdobyłbym się na taki spontaniczny, przyjazny gest. Kurde, nie dość, że on już nie ma mi za złe wczorajszego zachowania, to jeszcze chce mnie poznać. Mnie!
 - Gerard Way, fajnie cie poznać, Frank. - odpowiedziałem troche zawstydzony, po czym lekko ścisnąłem jego drobną dłoń. Na moich policzkach nadal jawiły się pozostałości po intensywnie różowych rumieńcach, ale zmusiłem się do uśmiechu. Chciałem, żeby wyglądał szczerze, lecz za bardzo mi to chyba nie wyszło. - Słuchaj, przepraszam, że wczoraj zachowałem się jak zadufany w sobie kretyn. Nie miałem przy sobie ani centa, przysięgam. - tłumaczyłem się. Nawet nie wiem w jakim celu.
 - Ej, daj spokój, nie ma sprawy, ja się nie gniewam. - odparł nowopoznany chłpak, machanąwszy ręką. Teraz jeszcze bardziej widziałem, jak bardzo jest niski. Ale ten wzrost, tak jak i tatuaże i cała reszta elementów jego wyglądu, pasowały do niego idealnie. Wyróżniał się z nudnego tłumu, nijakiej, ludzkiej masy, podążającej za nowopojawiającymi się trendami. Taki prawdziwy oryginał, niewiele takich osób w dzisiejszym społeczeństwie.
 - Słuchaj, może przejdziemy się gdzieś? Nie będziemu przecież rozmawiać na środku parku, są fajniejsze miejsca. - rzuciłem bez większego namysłu. Powinienem czasem pomyśleć, zanim coś powiem, ale do tego wniosku zawsze dochodziłem po fakcie. Oczy chłopaka błysnęły radośnie, a usta rozciągnęły się w geście szerokiego, szczerego uśmiechu.
 - Jasne, chyba dziś nigdzie się nie śpiesze. - Zaśmiałem się cicho na jego słowa. Ten koleś ma ogromny dystans do siebie, już go cenię. Chłopak odwrócił się szybko na pięcie i pewnym krokiem ruszył na przód. Przez chwilę przyglądałem się, jak jego niemal czarne, rozczochrane włosy powiewają lekko, smugane przez październikowy, chłodny wiatr.
 - Idziesz, czy nie? - odwrócił się, pytając radośnie.
 Otrząsnąłem się i podbiegłem kawałek, by za chwilę ramię w ramię iść z Frankiem przez parkową alejkę.

piątek, 21 grudnia 2012

Rozdział 1

   No więc, oto i jest. Beznadzieja, ale proszę bardzo.


  - Ray, odbierz ten jebany telefon... - kląłem po cichu. Ale on nie odbierał. Chciałem do niego zadzwonić i powiedzieć, żeby zaczekali na mnie jeszcze moment, chociaż byłem już bardzo mocno spóźniony. No ale przecież nie byłbym sobą, gdybym choć raz w tygodniu nie spóźnił się na próbę. To wszystko przez Helen. Ona jak zwykle nie pozwalała mi zbyt szybko wyjść ze swojego mieszkania. Cóż, byłem na nią w tym momencie wściekły, ale w głębi serca dziękuję jej za dzisiejszy poranek.

Dobra, teraz ważne jest to, że byłem już totalnie spóźniony na naszą próbę garażowych grajków i zaczynało padać, a wręcz lać. Ja miałem przed sobą jeszcze kawałek drogi. Musiałem przejść przez park. Szedłem szybkim krokiem. Dochodziłem już powoli do porośniętej lipami, parkowej alejki. Mnóstwo ludzi się dziś kłębiło. Nie dziwię się, pogoda była ładna, tylko nagle zaczęło lać. Niech to wszystko szlag trafi...

 Byłem już przy wejściu do parku, kiedy zatrzymał mnie dość niecodzienny widok.

Na starej skrzynce stał młody chłopak grający na gitarze. Tak, mnóstwo w tym mieście było takich, którzy stali na ulicy i wzbudzali litość w ludziach grą na jakimś instrumencie. Raz widziałem starego bezdomnego grającego na flecie poprzecznym przed monopolowym na rogu. To był dopiero dziwaczny widok. Skąd ten koleś miał flet poprzeczny? Nigdy się pewnie nie dowiem.
W każdym razie, nieraz widziałem takich ludzi, niby potrzebujących, ale jakoś nigdy nie byłem na tyle litościwy, żeby kogoś z nich wspomóc, często byli to zwykli naciągacze. Ale ten chłopak wyglądał jakoś tak... No po prostu inaczej. Nie przypominał tego okropnego kolesia spod monopolowego, to był... No, że tak powiem, inny rodzaj bezdomnego.
U jego stóp widniał futerał po instrumencie, a w nim kilka drobnych monet. Chłopak miał ciemne, prawie że czarne włosy sięgające do ramion, nosił ubrudzoną, wymieloną koszulkę i podarte, obcisłe jeansy. Od razu było widać, że gość nie ma domu i stoi tu z przymusu, żeby mieć choć trochę drobnych na jakiekolwiek jedzenie. Głowę miał spuszczoną, jego ciemne, mokre włosy lepiły się mu do czoła. Całe ręce miał wytatuowane. Nie lubiłem tatuaży, ale do niego wyjątkowo pasowały, dopełniały cały wizualny efekt. Chłopak sprawiał wrażenie nieobecnego, jakby nie chciał wiedzieć co dzieje się dookoła, albo najzwyczajniej miał to w dupie. Istniała dla niego tylko gitara, a raczej to, co z niej zostało, gdyż jej stan był opłakany. Podszedłem bliżej, aby móc się mu przyjrzeć jeszcze dokładniej. Słuchałem jak gra. Byłem jedynym wśród tłumu przechodnich, który zwrócił na niego choć odrobinę uwagi. Nie wiedziałem dokładnie czemu. Po prostu nie wyglądał na ćpuna, pijaka czy oszusta, tylko na zagubionego w tym całym świecie, młodego człowieka, który szuka... No nie wiem, zrozumienia? Albo chciał od czegoś uciec i robił to właśnie w ten sposób. Było mi go żal i czułem, że ten człowiek ma za sobą sporo przejść. Stałem na deszczu, który lał się na mnie obficie, tak jak na chłopaka z gitarą. Uniosłem swoją torbę nad głowę, żeby choć odrobinę ochronić się przed dużymi kroplami wody. Zrobiłem to powoli, nie odrywając wzroku od przemokniętego bruneta. Nagle podniósł głowę, a mi ukazały się jego jasne, błyszczące, bursztynowe oczy, które jakby rozświetliły otaczającą nas nijaką, październikową szarość. Chłopak utkwił swój wzrok w mojej twarzy. Wpatrywał się we mnie z takim smutkiem i zrezygnowaniem, ale też błaganiem, jakby chciał powiedzieć:" Może choć ty rzucisz mi tego jednego, zasranego dolca? To przecież dla ciebie tak niewiele, a dla mnie od tego zależy, czy zjem dziś cokolwiek. Coś co nie jest żarciem z pobliskiego śmietnika. Może zaszaleję i kupię markową konserwę."
Sięgnąłem do jednej, potem do drugiej kieszeni. Pustka.

 Brawo, Gerard. Kolejna osoba będzie postrzegać cię jako skąpego skurwysyna.

Jakże głupio mi się zrobiło kiedy spostrzegłem, że nie mam przy sobie nawet złamanego centa. W ogóle, to nic przy sobie nie miałem, z wyjątkiem telefonu. A chłopak z gitarą nadal na mnie patrzył. Czekał na mój bezinteresowny gest, tak bardzo na niego liczył. Co mogłem zrobić? Spuściłem głowę i niczym zawstydzone dziecko szybkim krokiem ruszyłem dalej, nie oglądając się za siebie. Było mi głupio, tak strasznie głupio. Co on o mnie sobie pomyślał? "Aha, kolejny skąpy dupek, któremu szkoda ułamka forsy na włóczęgę z gitarą". Tak, na pewno tak myślał. A ja szedłem przez park, nie mogąc sobie wybaczyć mojego zachowania. Zachowania tak idiotycznego, że aż było mi siebie szkoda. Tak, brawo, nie ma to jak nawet u kompletnie nieznajomych osób wyrobić sobie opinię nieczułego skurwiela. Cóż, przecież tak w rzeczywistości jest i powinienem się z tym pogodzić.

 Z zamyśleń wyrwał mnie dzwonek telefonu. To na pewno Mikey. No, a jakże, nie inaczej. Nie miałem ochoty odbierać, z resztą byłem już prawie na miejscu. Ale nacisnąłem tą głupią, zieloną słuchawkę.
 - Tak, tak, już prawie jestem - uspokoiłem swojego brata. Wiedziałem, że jest ostro wkurzony.
 - Rusz dupę, Gerard. Do jasnej cholery! Wiesz, ile już na ciebie czekamy?! - odparł zdenerwowany.
 - No przecież mówię, że już prawie jestem. Kretynie, słuchaj mnie trochę! - Rozłączyłem się i przeszedłem po pasach na drugą stronę ulicy. Wbiegłem jak burza do garażu Ray'a i w końcu mogliśmy zacząć próbę.

***

- Hej Gerard, idziemy na piwo, chyba idziesz z nami? - zagadał do mnie Bob, nasz perkusista.
- Wiesz, nie, dziś na serio nie mam ochoty i muszę zrobić jeszcze parę rzeczy - odparłem. Lubiłem sobie czasem popić. Czasem aż za bardzo lubiłem. Starałem się z tym walczyć, ale potrafiłem ostro przegiąć z alkoholem, a kiedy wracałem do swojego normalnego stanu, moja nienawiść do siebie wrastała. Potrafiłem pić ile wlezie, jak czułem, że potrzebuję, to piłem i tyle. A potem brzydziłem się sobą. Byłem słaby.
- No dobra, jak chcesz, ale Mikey idzie z nami - ciągnął Bob.
- W porządku. To duży chłopiec, poradzi sobie beze mnie - rzuciłem w pośpiechu, wychodząc z garażu. Na nic dziś nie miałem ochoty. Chociaż nie. Jedna niezałatwiona sprawa nie dawała mi spokoju.

  Próba przebiegła normalnie, bez większych zakłóceń, jak zawsze. Może nie wliczając to odpałów Mikey'go, który zawsze musiał odwalić jakiś cyrk. Czasem nazywałem swojego brata "cyrkowcem", bo ten gość miał naprawdę zryty baniak, nawet jako dorosły facet. Mikey miał 24 lata i już mieszkał ze swoją narzeczoną, Alice. Było im ze sobą dobrze, ona tak bardzo kochała mojego brata, a ja też się cieszyłem wiedząc, że mój młodszy braciszek jest z kimś szczęśliwy. Sam nie miałem jeszcze takiej pewnej, stałej osoby, z którą mógłbym dzielić moje życie i dom. Oczywiście, spotykałem się z różnymi kobietami. Lubiłem to i z jakiegoś nieznanego mi powodu cieszyłem się powodzeniem u płci przeciwnej, ale chyba nikogo jeszcze tak naprawdę nie kochałem.
Mieszkałem we własnym, nawet ładnym domku. Może nie był duży, ale był mój i właśnie zmierzałem w jego stronę. Mogłem nie iść przez park, wtedy szybciej byłbym na miejscu, ale zachyliłem od Mikey'go parę dolców i miałem nadzieję, że znowu spotkam  tego chłopaka i zrewanżuję moje poprzednie, kretyńskie zachowanie. Było już ciemno, jednak liczyłem na to, że jeszcze go tam zastanę. Bardzo tego chciałem. Szybkim krokiem przemierzałem parkową alejkę, lecz gdy doszedłem na miejsce, gdzie brunet był ostatnio, już go tam nie zastałem. Była tylko ta skrzynka, na której stał, prawdopodobnie z powodu swojego niskiego wzrostu, jak zdążyłem już wcześniej zauważyć. Śmiałbym nawet powiedzieć, bardzo niskiego. Fajnie to wymyślił. Znajdował się trochę wyżej niż wszyscy, żeby być lepiej widocznym. No ale skoro skrzynka tam była, to miałem pewność, że chłopak jeszcze wróci. Cieszyłem się, że dam mu kilka dolarów, a on przestanie mnie uważać za bezdusznego sukinsyna, za którego z resztą uważała mnie większość osób, które znałem. Może choć on przestanie tak o mnie myśleć. Chociaż w sumie, akurat na tym najbardziej mi nie zależy. Chcę mu po prostu trochę pomóc. Czuję, że dla niego się to należy.

  Byłem już prawie pod domem, gdy zobaczyłem, że pod jego drzwiami ktoś na mnie czeka. To była Helen. Taak, to na pewno była Helen. Już z daleka widziałem jej długie, jasne włosy, szczupłe nogi i zgrabny tyłek. Zdecydowanie, Helen...
- Cześć, Gee! -  Zaczęła kobieta i na dzień dobry cmoknęła mnie w policzek.
- Hej Helen - odpowiedziałem z uśmiechem - Co tu robisz, czekasz może na kogoś? - dodałem ironicznie. Dziewczyna zaśmiała się pod nosem.
- Czekam na ciebie,śliczny... - powiedziała i rzuciła mi się na szyję, czule całując moje spierzchnięte od zimna usta. Odwzajemniłem pocałunek. Wziąłem ją na ręce, a ona oplotła nogi wokół moich bioder. Po omacku otworzyłem drzwi i zaniosłem Helen na górę, a ona nadal tak wspaniale mnie całowała. Rzuciłem ją na łóżko w mojej sypialni, w pośpiechu zdzierając z niej kurtkę i resztę ubrań.
- Co chcesz ze mną zrobić, Gee? - zapytała cicho dziewczyna. Patrzyła na mnie zadziornym wzrokiem pełnym pożądania.
- Co tylko zechcę, dziś jestem brutalnym dzikusem - odpowiedziałem, a ona zamknęła mi usta namiętnym pocałunkiem. Reszta nocy przebiegła tak jak przewidywaliśmy. Bardzo, baardzo...miło.

  Rano Helen wstała wcześnie. Nie chciała mnie nawet budzić, ale zrobiła to mimowolnie. Wiedziałem, że dziś zaczyna pracę o 7:30 i musiała już iść. Pocałowała mnie czule w czoło na pożegnanie i wyszła. Leżałem nagi pod cienką kołdrą jeszcze przez chwilę, a potem wstałem, ubrałem się i poczułem chęć narysowania czegoś ciekawego. Miałem niesamowitą wenę tego ranka.

czwartek, 20 grudnia 2012

Dzień dobry.

 Tak więc, hej, cześć i czołem. C:

Zaczynam swoją przygodę z blogiem opowiadaniowym.
Na początek chciałabym zaznaczyć, iż opowiadania będą na temat związków męsko - męskich, tak więc homofobom z góry mówię do widzenia.

Jestem totalnie zielona póki co i bez pomocy mej przyjaciółki nic tu jeszcze nie zrobię. <I have no idea what I am doing>

Nie wiem, czy będę dodawać posty regularnie, myślę, że nie, znając mój charakter. <jest leniem>
No i co więcej, zapraszam do czytania. To moje debiutanckie opowiadanie, pewnie będzie pozostawiać wiele do życzenia pod każdym względem, ale może choć paru osobom się spodoba. C: <jest pełna nadziei>
Niebawem dodam pierwszy rozdział. Pozdrowienia dla fanów My Chem i Frerarda. C:

Dodałam pierwszego posta, aaa! *ekscytacja*