poniedziałek, 15 lipca 2013

Rozdział 14

      Good morning, dobrý den, buenos días, bonjour, god morgon i wszystkie inne "dzień dobry".
Bardzo mi miło, że mogę Wam przedstawić kolejną część tego chorego opowiadania. Nie sądziłam, że będę miała siłę i chęci, żeby jeszcze pisać, ale póki co i jedno i drugie mi dopisuje.
Kto wie, na jak długo, hehe.
A odnośnie rozdziału to... Cholerka, jest on trochę pogmatwany, sama się gubiłam podczas pisania go. Dlatego ostrzegam: Przed przeczytaniem zapoznaj się z treścią tegoż wstępu, bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każdy rozdział tego opowiadania może zagrażać twojemu życiu lub zdrowiu.
Poprzedni rozdział został bardzo miło przyjęty i zgarnął pozytywne recenzje (ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu), więc chciałam się wam tylko z gracją ukłonić. <kłania się> Dziękuję za słowa uznania, to bardzo motywuje do pracy C':
A teraz, miłego czytania.








 Całowałeś go. Lizałeś się z najlepszym przyjacielem.
 Jeszcze tylko przypomnę ci, że to mężczyzna. Całowałeś się z mężczyzną.
 I podobało ci się, prawda? Było ci tak kurewsko dobrze, mam rację?
 Stanął ci? Ale tylko powiedz, no dawaj, czy ci stanął?
 Jak myślisz, to wszystko jest normalne? Normalne, że nagle lecisz na faceta?
 Co na to twoi znajomi, otoczenie? Nie będą cię wtykać palcami? Nie będą mówić: „O, to ten,   czarna owca w rodzinie.”? Oczywiście, że będą.
 Naprawdę tak bardzo chcesz zmarnować swoje życie tylko dlatego, że nagle coś ci się przestawiło w tym popierdolonym od zawsze umyśle? Zastanów się, co ty w ogóle robisz, czego ty chcesz, jak masz zamiar z tym żyć.

Co ja robię? Co ja robię, tak?!
Co ty robisz! Popatrz, sam, kurwa, tylko popatrz!
Chcesz, żebym do końca życia gnił tu sam? Od czasu do czasu zabawiając się jakąś pustą, głupią cipką?
Właśnie coś zrozumiałem. Nie jestem tobą. Tak, dokładnie, nie jestem tobą. Ty jesteś jakimś mrocznym, zachłannym, podłym i zimnym cieniem mnie. Mam cię dość, chcę się od ciebie uwolnić, to się staje chore. Przez ciebie czasami mam ochotę umrzeć, przez ciebie niemal poddaję się autodestrukcji.
Jesteś z siebie dumny? Naprawdę za cel stawiasz sobie wykończenie mojego zdrowia psychicznego?
Czego chcę? Ty jeszcze pytasz? Jego. Jego chcę. Szlag, jak mogłem przez ten cały czas dawać się prowadzić tobie. Koniec, to już się nie powtórzy.

  Doskonale wiesz, że to niemożliwe. Po co ta cała szopka? Nigdy się ode mnie nie uwolnisz, Way.

Dlaczego jesteś o tym tak święcie przekonany?

 Żebym zniknął, ty musiałbyś umrzeć.

 Doprowadziłem się do stanu, kiedy to mogę rozróżnić w sobie dwa kompletnie różne charaktery. Tak jakbym był dwiema osobami w jednej. To nie jest rozdwojenie jaźni. Tę przypadłość cechuje to, iż, owszem, w jednym ciele mieszczą się dwie osoby, czasem nawet więcej, ale nie mają one o sobie nawzajem pojęcia. Nie wiedzą o swoim istnieniu. Ja nie jestem na nic chory, po prostu biję się sam ze sobą, stwarzając przy tym pozory, że ta druga, ciemna strona to ktoś zupełnie inny. Kiedy to przecież ja, wiem o tym doskonale, ale nie potrafię się z tym pogodzić. Nie jestem w zgodzie z samym sobą i ktoś musi mi pomóc, ktoś musi sprawić, że zapomnę o tym drugim ja.
Ktoś musi pokochać mnie całego, inaczej nie wiem, jak skończę.

***   
         Obudził mnie przeraźliwy ból karku. Przespałem noc w cholernie niewygodnej pozycji, na wpół pochylony w przód, z głową opartą o szybę, w dodatku na mojej klatce piersiowej wygodnie ułożył się niski brunet. Rozłożył się, książę, jak Rosja na mapie. A przynajmniej w taki sposób zasypiał, teraz już nie czułem na sobie jego ciężaru, nie było go obok mnie. Przetarłem dłońmi całą twarz i wyjrzałem za okno, na ulicę i drzewa. Świeciło słońce, po raz pierwszy od dłuższego czasu, dzień zapowiadał się całkiem ładnie.
Tylko dlaczego jego tu nie ma?
Wsparłem się na dłoniach i leniwie wyprostowałem całe ciało. Przeciągnąłem się i zeskoczyłem z parapetu.
Jakieś dziwne, ale jednocześnie przyjemne uczucie, zagnieździło się teraz gdzieś we mnie. Wspominałem wczorajszy wieczór, ze świadomością, że to stało się naprawdę, niczego sobie nie wymyśliłem, nic mi się nie przyśniło. Chyba nawet wciąż czułem ten smak, ten zapach. Jego zapach, jego smak. Jedyne, czego teraz pragnę, to spojrzeć mu w te bursztynowe oczy i odczytać z nich wszystko, co chowa w sobie Frank. Nie będę musiał go o nic pytać, po prostu to zobaczę i już będę pewien. Ale i tak będziemy musieli porozmawiać, wcześniej, czy później.
Zmierzałem w stronę kuchni, mając nadzieję, że właśnie tam przebywa teraz chłopak. Zdziwiłem się, kiedy spostrzegłem, że go tam nie ma. Kanapa też była pusta. Rozejrzałem się po całym salonie – nic, nie ma nikogo. Wszedłem do kuchni, a kiedy zobaczyłem, że na stole stał talerz z tostami, ketchup oraz kubek z gorącą jeszcze kawą, nie wiedzieć czemu, odetchnąłem z ulgą. Nagle usłyszałem dźwięk otwierający się łazienkowych drzwi. Moim oczom ukazał się niski chłopak, o ciemnych, mokrych włosach, opadających na czoło.
 - Wstałeś w końcu. – uśmiechnął się. – Dzień dobry.
 - Cześć Fr… - zacząłem, ale skamieniałem, kiedy zorientowałem się, że Frank ma na sobie nic oprócz żółtego ręcznika, lekko przewiązanego w pasie.

 Zawsze równie szybko zauważasz takie „szczegóły”? Tylko pogratulować wrodzonej bystrości.

To chyba dobrze, że w pierwszej kolejności zwracam uwagę na coś innego, niż nagie ciało, nieprawdaż? Świadczy to dobrze o mojej osobie, nie jestem powierzchowny.

 Tak, tak. Ani popieprzony.

W dłoni trzymał mały ręcznik, którymi wycierał włosy, roztrzepując je przy tym na wszystkie strony. On jest… Idealny? Perfekcyjny? Nadal nie jestem pewien, czy te słowa w pełni oddają jego osobę.

 Jesteś nierozgarniętym idiotą, Gerard. Weź się w końcu w garść!

Kto jak kto, ale ty o takich rzeczach to mi nie przypominaj.

Jego blada, wytatuowana skóra była jeszcze mokra w niektórych miejscach. Tuż za nim zauważyłem mokre ślady stóp. Po czole spłynęła mu duża kropla wody, która najpierw dotarła do nosa, aby zatrzymać się w kąciku miękkich ust.
 - Frank, mam na imię Frank. – odwrócił się, żeby zamknąć drzwi od łazienki i zaśmiał się w uroczo drwiący sposób.

 Okej, Gerard, już spokojnie, wróć na ziemię, ponownie wychodzisz na cymbała.

 - Hoł, hoł, taak, wiem o tym! – odpowiedziałem tonem św. Mikołaja, a równocześnie kolesia, prowadzącego teleturniej „Koło fortuny”. Nie wiem dlaczego, spanikowałem.

 I wyszedłeś na cymbała. Znowu.

Dobrze, wiem! Tak, to prawda, a teraz daj mi święty spokój!

 - Postanowiłeś… Się wykąpać! Jej, to wspaniale! Genialny pomysł! – mówiłem dalej. Chociaż lepiej by było, gdybym się zamknął, bo chrzanię jak potłuczony.
 - Na pewno wszystko z tobą w porządku? Jesteś cały spocony. – zaczął uważnie przyglądać się mojej twarzy. Szybko wytarłem dłonią pot z czoła i wyszczerzyłem zęby. To miał być normalny uśmiech, ale przyćmiło go zakłopotanie i w rezultacie wyszedł on… Dość kiepsko.
 - Wszystko w porządku, nie martw się, po prostu… Trochę się zgrzałem, dzisiaj jest strasznie gorąco! – Frank minął mnie, wszedł do kuchni i wyjrzał przez okno nad kuchenką, gdzie kiedyś powiesiłem mały, zaokienny termometr.
 - Yyy, Gerard… Na zewnątrz jest 8 stopni, to na serio taki upał? – zmarszczył czoło i zlustrował mnie wzrokiem. Patrzył mi w oczy, a jego spojrzenie można zatytułować słowami: „Co ten kretyn bierze?” – Może się przeziębiłeś, nie masz przypadkiem gorączki? – podszedł do mnie i dotknął chłodną dłonią mojego czoła. Co za ulga, strasznie mi gorąco.
 - Nie, spokojnie, chyba nie… - wydukałem.
 - Zaraz do ciebie wrócę, tylko się ubiorę. – podszedł do kanapy, zabrał z niej stosik ciuchów, po czym znowu zniknął za drzwiami łazienki. Oparłem się o zimną ścianę i wlepiłem wzrok w sufit.
 - Co ty odwalasz, co?! – chwyciłem się za głowę.
 - Gerard, na kogo ty, do ciężkiej cholery, krzyczysz? – usłyszałem zaniepokojony głos Franka, dobiegający z łazienki. Ja się chyba zamorduję.
 - Nie, nie, z nikim, coś musiało ci się przesłyszeć… - uciekłem do kuchni i usiadłem przy stole. Sięgnąłem po kubek z kawa, stojący przede mną. Wypiłem go w dosłownie kilka sekund. Po chwili znowu ujrzałem bursztynookiego, ubranego w moją koszulkę i jeansy, również należące do mnie. Wszystkie elementy jego garderoby były za duże, przypominały ubrania po starszym bracie, ale Frank wyglądał w nich cholernie rozczulająco.

 Świetnie, Gerard. Miałeś się ogarnąć, a jak na razie kompletnie się na to nie zapowiada.

Chłopak zasiadł przy stole, tuż obok mnie.
 - Zrobiłem ci śniadanie, ten tost jest dla ciebie. – podsunął do mnie talerz z opiekaną kanapką. - Smacznego.
 - Dzięki, Frankie, ale póki co nie jestem głodny. Natomiast kawę zaparzyłeś mi świetną. – podniosłem ze stołu pusty kubek. – Jestem pełen podziwu, masz talent.
 - Wiesz, to była moja kawa… Ale to już nieistotne. – machnął ręką i zaśmiał się, a ja poczułem, ze robię się czerwony, jak dojrzały burak. To już chyba szczyt, nie da się zaliczyć więcej wpadek i kretyńskich sytuacji w ciągu jednego poranka. Jestem mistrzem w byciu idiotą. Cóż, w czymś trzeba być dobrym. Odnalazłem swoje powołanie, hura!
 - Szlag by to… Przepraszam, nie miałem pojęcia, zaraz zrobię ci drugą. – już wstawałem od stołu, kiedy poczułem zaciskające się na moim nadgarstku palce.
 - Zaczekaj, nigdzie nie idź. Usiądź, chcę pogadać.
Chce pogadać? Serio?
No tak, te słowa zawsze zwiastują kłopoty. O czym on ma zamiar gadać? Och, doprawdy, nie mam pojęcia. Nie możemy póki co z tym zaczekać? Doskonale wiem, co usłyszę. A ja chciałbym tylko odłożyć to na później, poukładać sobie jeszcze pewne rzeczy w głowie, czy proszę o tak wiele? Z drugiej strony, po co zwlekać z czymś nieuniknionym? Cholera jasna, niech teraz zacznie się trzęsienie ziemi, Mikey wpadnie z wizytą, błagam, niech stanie się cokolwiek, co uniemożliwi nam prowadzenie rozmowy!
Niestety, nic takiego się nie stało.
Usiadłem na brzegu krzesła, bokiem do stołu, a twarzą do Franka.
 - No… To słucham. – starałem się sprawiać wrażenie wyluzowanego, ale moje starania psuły trzęsące się dłonie i rumieńce na policzkach. Wszystko szło mi jak pod górkę, nie potrafiłem się skupić, błądziłem wzrokiem gdzieś po kuchni. Magnesy na lodówce wydawały mi się ciekawe jak nigdy, tak samo jak kwiatek, stojący na oknie nad kuchenką. Był on tam od czasu, kiedy się tu wprowadziłem. Nigdy nie zwracałem na niego uwagi, ale teraz był niesamowicie pasjonujący. Miał… Tak wspaniale zielone liście i…

 Mogę cię zapytać, o czym ty pieprzysz?

Nie mam zielonego pojęcia.

 - Gerard, odnośnie tego… Jejku, sam doskonale wiesz czego. – on też był zestresowany, nie potrafił spojrzeć mi prosto w oczy, wlepił wzrok w podłogę i nerwowo szurał po niej nogami. – Słuchaj, ja… Może chodzi o to, że nie do końca wiem, co robię i gubię się w czymś zupełnie nowym, a może o to, że to coś „zupełnie nowego” nie do końca jest… W porządku? Nie wiem, czy odpowiednio się wyraziłem – podkulił nogi i usiadł na krześle po turecku ze spuszczoną głową, jego wciąż mokre włosy kompletnie zasłoniły mu twarz – W każdym razie… Jeżeli czujesz, że z czymś ci się narzucam, mam teraz na myśli tą kwestię…
 - Tak, wiem jaką, kontynuuj proszę. – powiedziałem stanowczo. Chłopak westchnął ze smutkiem.
 - Przepraszam cię, Gerard… - schował twarz w dłoniach. – Przepraszam, że psuję wszystko, co dotychczas mi ofiarowałeś, jako przyjaciel, tylko przyjaciel. Byłeś moim wsparciem, moim opiekunem, a teraz na pewno się ode mnie odwrócisz. Mój Boże, Gerard, tak bardzo cię przepraszam. Pozwól mi odejść, błagam. Zanim jeszcze nie do końca zniszczyłem twoje życie. Za bardzo mi na tobie zależy, żebym oglądał, jak przeze mnie się dusisz i nie możesz być tym, kim naprawdę chcesz. Nie możesz, nie, ja ci na to nie pozwolę, słyszysz mnie? – pierwszy raz od początku rozmowy spojrzał mi w oczy. Zobaczyłem w nich nie tylko łzy, one były w sumie najmniej istotne. W jego oczach widziałem histeryczne pragnienie miłości, które było skrywane za doświadczonym wcześniej bólem, niezrozumieniem i żalem do całego świata. Sądziłem, że to ja jestem zagubiony przez swoje wewnętrzne rozterki i problemy z określeniem własnej osoby. Teraz widziałem jak na dłoni, kto tu jest naprawdę zagubiony. – Pozwól mi zniknąć, tak będzie lepiej dla ciebie. – mówił, a mi wydawało się, że te słowa wcale nie są kierowane do mnie, że mnie tu nawet nie ma. Nie byłem w stanie wykrztusić z siebie absolutnie nic. – Dlaczego ja tu w ogóle jeszcze jestem, co ja tu robię? Jestem niczym, chodzącą, ludzką porażką, nie powinienem istnieć. – Wstał i z impetem odsunął krzesło, które odjechało aż w przeciwległy kąt kuchni, wydając przy tym okropny, skrzypiący, przeszywający dźwięk. Podszedł do mnie bliżej. – Gerard, spójrz na mnie, proszę cię. Spójrz na mnie, słyszysz?! – niemal krzyczał, tonem pełnym rozgoryczenia. Starałem się na niego patrzeć, naprawdę się starałem, ale nie potrafiłem skupić wzroku na jego oczach dłużej niż przez pięć sekund. Czułem, że one mnie pochłaniają, wciągają w odległą otchłań, której wcześniej nigdy nie widziałem. Ba, której nigdy wcześniej nie widział nikt. – Powiedz, że kompletnie nic do mnie nie czujesz, że chcesz, żebym wyszedł i nigdy nie wracał. – Łzy spływały po jego policzkach, niczym górski potok, nie starał się ich powstrzymywać. A ja nie chciałem tego słyszeć, jego słowa mnie dźgały, jak miliard ostrych noży, po kawałku odcinały fragmenty mojego serca. Wiem, że powinienem się odezwać, powiedzieć cokolwiek, ale nie potrafiłem, za nic. Czułem się sparaliżowany, nie miałem nad sobą władzy. W głowie krąży mnóstwo możliwości i słów, pojawiają się coraz to nowsze drogi wyjścia z całej tej sytuacji, ale w momencie, kiedy już zaczynam się z nimi zapoznawać – znikają, bezpowrotnie. – Kurwa mać, powiedz coś! – wrzasnął z rozpaczą, po czym z całej siły uderzył pięścią w stół, z którego spadł biały talerz, roztrzaskując się na mnóstwo maleńkich kawałeczków. Z mojej strony w dalszym ciągu nie było żadnej reakcji. Tylko odruchowo podskoczyłem, na dźwięk rozbijającego się naczynia, ale poza tym, zero. Dalej wpatrywałem się gdzieś w bliżej nieokreśloną przestrzeń, starając się uniknąć jego wzroku. On w tym czasie oparł się rękami i blat, spuścił głowę i głośno zapłakał. – Zmuś mnie, zrób coś… Każ mi wyjść, nie chcę, żebyś mnie takiego oglądał. – wykrztusił. Z trudem oddychał, zdawał się krztusić powietrzem. Przeczesał palcami włosy i otarł łzy. – Stawiam sobie ciebie i twoje potrzeby na pierwszym miejscu, bo… - przeniósł wzrok na mnie. – Wszystko przez to, że tak strasznie cię pokochałem.
Nagle poczułem jakby ostre ukłucie w klatce piersiowej, a z nieokiełznanego szumu w mojej głowie wyłoniły się pewne słowa, nieustannie obijające się o czaszkę, jakby pulsowały.
„Tak strasznie cię pokochałem.”
Przemogłem się i już nie uciekałem przed jego oczami. Przecież tak bardzo je uwielbiam, zawsze przypominały mi dwa bursztyny, przez które przebijają się promienie słońca. Radosne, pełne życia, potrafiły rozświetlić najbardziej ponury, jesienny dzień. Tak je zapamiętałem, ale teraz były zupełnie inne. Wyglądały jak zimna przepaść, skrywająca niezbadane dotąd cierpienie. To wszystko przeze mnie, to ja powinienem być na jego miejscu, płakać, krzyczeć i bić pięściami w stół, on na to nie zasłużył. Dlaczego to jest tak kurewsko trudne?! Dlaczego dwójka ludzi, którzy bardzo chcą być razem, najpierw musi pokonać jakiś pierdolony mur, otoczony okopami i zasiekami z drutu kolczastego? W tym przypadku tym murem jest świadomość tego, że ja i Frank jesteśmy tej samej płci.
Jego miodowe tęczówki otaczała przekrwiona od płaczu spojówka, dłonie drżały, a po policzku sunęły łzy. W pewnym momencie brunet odszedł od stołu, odsunął się na większą odległość i spojrzał na mnie ostatni raz. Jego obłąkany wyraz twarzy rozjaśnił ciepły uśmiech, który był jedynie wspomnieniem o tym zwyczajowym Franku, z którym mam do czynienia na co dzień. Chwilę potem, chłopak zaczął szybko zmierzać w stronę drzwi. Czułem się jak na przedstawieniu w teatrze. Miałem wrażenie, że zaraz opadnie kurtyna, rozlegną się gromkie brawa i wszystko wróci do normy.

 Co ty jeszcze tu robisz, skończony idioto?! Wstań i idź za nim!

Dopiero ten znajomy głos w mojej głowie sprawił, że oprzytomniałem. Podniosłem się z krzesła i biegiem ruszyłem za oddalającym się brunetem. Złapałem go tuż przy wyjściowych drzwiach. Mocno chwyciłem go za oba nadgarstki, po czym przyszpiliłem chłopaka do ściany, w celu całkowitego obezwładnienia jego ruchów. Przez moment wpatrywałem się w jego klatkę piersiową, unoszącą się i opadającą w niezwykle szybkim tempie, rozchylone wargi i na wpół przymknięte z wycieńczenia powieki, po części zakrywające szaleńcze spojrzenie. Nie zastanawiałem się długo nad tym, co zamierzam zrobić, nie było na to czasu. Wpiłem się w jego usta, z pasją penetrując ich wnętrze. Uwolniłem jeden nadgarstek Franka, aby móc wpleść palce w jego zmierzwione i nadal mokre włosy, tym samym pogłębiając pocałunek, czyniąc go jeszcze bardziej zachłannym i nieokiełznanym. On na początku kompletnie go nie odwzajemniał, a wręcz próbował mi uciec. Jednak już po chwili jego dłoń powędrowała na moje biodro. Chwycił skrawek koszulki i przyciągnął mnie do siebie jeszcze bliżej, zmniejszając tym samym przestrzeń między nami do minimum. Puściłem drugą rękę chłopaka, aby móc pogładzić jego policzek, na którym wciąż dało się wyczuć wilgotne ślady łez. Objął mnie w pasie i wbił mi palce w skórę, co przez moment sprawiło mi lekki ból, ale wiedziałem, że Frank robi to nieumyślnie. Całowaliśmy się intensywnie i namiętnie, chyba nawet z żadną kobietą nie przeżyłem równie nieziemskiej chwili. Nie pozwalał mi na najdrobniejszy ruch w tył, trzymał mnie z całej siły, tylko jego dłonie co jakiś czas zmieniały położenie. Raz zaciskały się na biodrach, a po chwili wędrowały w górę, aby złapać mnie za kark. Każdy centymetr kwadratowy mojej skóry był rozpalony i pragnął jego subtelnego dotyku, chciałem go czuć jeszcze bardziej, zapamiętać każdy szczegół, wszystkie doznania. Gdybym nie zdecydował się na tak radykalny krok, kto wie, czy jakiekolwiek moje słowa były by w stanie zatrzymać go tutaj i przekonać… No właśnie, o czym?
Chwyciłem jego twarz w obie dłonie i oderwałem się od jego warg. Słyszałem, jak głośno i nierównomiernie oddycha, czułem jego palce, kurczowo trzymające się moich bioder. Wyglądał na wyczerpanego, jakby zaraz miał paść na podłogę i zasnąć.
 - Czy potrzebujesz jeszcze… jakichś wyjaśnień, zapewnień? – wydyszałem, opierając się ręką o ścianę. Zadarł głowę i spojrzał mi w oczy. Tak wspaniale, po prostu, czyste, frankowe spojrzenie, wyrażające to, co on w tym momencie czuje. Cholernie brakowało mi tej prostoty, tego dziecięcego, niewinnego spojrzenia.
 -Może jednak powinienem… zostać? – mówił z trudem, po czym uśmiechnął się. I jakby nagle. przez szybę we frontowych drzwiach, do wnętrza pomieszczenia wdarły się promienie słońca. 
 - Miałbym pozwolić odejść mojemu jedynemu marzeniu? – przesunąłem palcami po jego miękkim, gładkim policzku. Moje serce zdawało się śpiewać: „O szczęśliwy to dzień, kiedy to Gerard Skurwiel na oczy wreszcie przejrzał! Chwała, chwała na wysokości!” lub tym podobne pieśni o tematyce pochwalnej. Dotychczas nie miałem pojęcia, co czują ludzie którzy wreszcie przekonują się, co to znaczy szczęście. Teraz byłem jednym z nich, a moje szczęście jest tuż obok mnie. – Kocham cię, Frank, nawet nie wiesz, jak bardzo. Wybacz, że przez moje postępowanie doprowadziłem cię do takiego stanu emocjonalnego. Jeżeli mogę mieć do ciebie jedną, jedyną prośbę… Zostań tutaj, ze mną. Wiem, że jestem cholernie trudną osobą i może ci być ciężko, ale tylko ty możesz mnie uratować… Uratować mnie przed samym sobą i… - urwałem, bo brązowooki zarzucił mi ręce na ramiona i mocno mnie przytulił.
 - A ja przez ten cały czas myślałem, że mi odbija. – powiedział cicho, a jego oddech łaskotał mnie w ucho.
 - Obojgu nam odbiło. – pogłaskałem go po głowie. Czułem, jakbym trzymał w rękach cały świat. Świat, który przez tak długi czas wymykał mi się z rąk, świat, który wydawał mi się zbyt piękny, aby był osiągalny. Teraz w końcu tu jest, a ja byłbym skończonym imbecylem, gdybym pozwolił mu tak po prostu zniknąć.

***
         Mógłbym powiedzieć teraz coś niesamowicie błyskotliwego i mądrego, wyjechać z jakąś oświeceniowo-romantyczną myślą o tym, jak zaprogramowane są ludzkie uczucia i do czego one są nam właściwie potrzebne. Mógłbym, ale kompletnie nie mam na to ochoty. Najistotniejszy w tym wszystkim jest fakt, że kiedy człowiek dostanie to, co daje mu pełnie szczęścia, kompletnie zapomina o wszystkim, co go wcześniej trapiło. Ma nadzieję, że to, co złe, odeszło bezpowrotnie i teraz wkracza na zupełnie nowe terytorium, z czystą kartą i pustą walizką na doświadczenia. To chyba największy błąd, którego ja nie mam zamiaru popełniać. Dlatego, iż kiedy to szczęście, ta niesamowita siła, nagle z zupełnie niewyjaśnionych przyczyn odchodzi, wszystkie złe wspomnienia, całe poprzednie życie wraz z popełnionymi błędami i poniesionymi porażkami, powraca do ciebie ze zdwojoną siłą. Dręczy i nęka, aż nie wykończy cię na śmierć. Nie zamierzam zapominać o przeszłości i o tym, jaki jestem. Możemy starać się zostawiać to, co było w tyle, starać się od tego uciekać, ale to nie ma żadnego sensu, bo przeszłość jest częścią nas i zostanie z nami na zawsze, choćbyśmy nie wiem jak próbowali się jej pozbyć, czy zapomnieć o niej. Po co właściwie o tym mówię?
Bo kiedyś wszystko stanie się przeszłością i lepiej trzymać ją obok siebie, żeby kiedy czeka nas coś nieuniknionego i zostaniemy z niczym, móc w niej utonąć, dać się jej pochłonąć. Ale dopiero wtedy, kiedy nie będziemy mieli już nic do stracenia.
Ja teraz zobaczyłem coś, na co od dawna nie zwracałem uwagi. Niezależnie od tego, jak bardzo jest źle i jak wielkie odnosisz porażki, warto jest mieć marzenia.
A przynajmniej to jedno, najistotniejsze ze wszystkich, dla którego mógłbyś skoczyć w ogień i oddać wszystko, co masz. Tylko po to, żeby zawsze było z tobą i nadawało sens twojemu życiu.
Tak naprawdę, tylko jeden Bóg wie, co chowam w moim pijanym, słabym sercu, jednakże nareszcie ktoś, oprócz mnie, ma szansę tam zajrzeć. 


piątek, 12 lipca 2013

Rozdział 13 LOL

Witam.
Nie mam pojęcia, co ja właściwie robię.
Nie łudzę się, że ktokolwiek to przeczyta oraz od razu mówię, nie łudźcie się, że będę te opowiadanie kontynuowała.
Wena opuściła mnie na dobre po pewnym traumatycznym wydarzeniu, mającym miejsce pod koniec marca tego roku. Chyba dla całej MCRmy był to niewyobrażalnie bolesny cios, więc daruję sobie ględzenie na ten temat.
Chodzi mi po prostu o to, że porzuciłam swojego bloga dokładnie przez to, co się wtedy stało, za co nie przepraszam. To opowiadanie przestało mieć sens. Ale w ostatnim czasie, pewna zajebista osoba zaczęła mnie męczyć, żebym wzięła dupsko w troki i coś napisała. Gdyby nie ona, nie byłoby tego rozdziału.
Chciałam się po prostu sprawdzić, czy jeszcze potrafię coś możliwego napisać. Można powiedzieć, że chciałam zrealizować pewien scenariusz, który był z tym rozdziałem związany. Ten rozdział jest wyjątkowy, popierdolony i niedojebany. Pisałam go pod wpływem kawy pitej o 1:00 w nocy. Nie wiem, czy komukolwiek się spodoba. Jeżeli ktoś ma ochotę, może go skomentować i powiedzieć, czy chce mu się czytać ten szajs dalej. Jeżeli tak, to kto wie, może nie do końca to zostawię? Może rzeczywiście wezmę się za to? 
Na koniec lecą podziękowania dla Grzywy, dzięki której to coś w ogóle się tu znalazło. Męcz mnie dalej, może coś dobrego z tego wyjdzie XD
No, jeżeli ktoś przebrnął przez to sranie w banie i ma ochotę tonąć w wytworach mojego umysłu dalej, zapraszam do lektury.








Nie wiadomo kiedy, październik się skończył. Ani się obejrzeliśmy, a mieliśmy już ostatni dzień miesiąca. Ten czas wniósł do mojego życia naprawdę wiele. Nie wiem dokładnie, na których nowych wartościach mam skupić się najbardziej, ani która z nich wszystkich jest najbardziej istotna, ale chyba w gruncie rzeczy liczą się po prostu ogólnie pojęte zmiany. Chaos - mnóstwo mu zawdzięczam. Odpowiedzialność - czyni ze mnie kogoś lepszego. Mógłbym tak wymieniać, ale to raczej zbędne. Skupić należy się na tym, że jest po prostu jaśniej. Różnie można pojmować to słowo, ale ja mam własną definicję, którą zachowam dla siebie.
         Pogoda się popsuła, to chyba jedyna negatywna rzecz w tym wszystkim, co się wydarzyło. Od tygodnia cały czas padało i wiał cholernie zimny wiatr, który przeszywał cię na wskroś swoim lodowatym powiewem, wydmuchując z ciała resztki zachowanego wcześniej ciepła, wyniesionego z domu, czy kawiarni. Rzadko opuszczaliśmy nasze miejsce zamieszkania, no chyba, że było to niezwykle konieczne. Odwołaliśmy sporo prób, gdyż często lało tak mocno, że najlepszy parasol nie zdawał się na nic. A ja chrzanię zapieprzanie w takie ulewy przez miasto i marnowanie mojej ulubionej jesionki. Ale to dobrze, miałem czas na dokończenie obrazu. I po wielu dniach harówki nad nim, zarywanych nocach i hektolitrach wypitej kawy, był on ukończony. Poświęciłem temu pejzażowi tak mnóstwo czasu, że rzadko kiedy miałem wolną chwilę, aby spędzić ją wspólnie z Frankiem. Ubolewałem nad tym niemiłosiernie. Chłopak często snuł się po mieszkaniu, niemrawo stawiając nogę za nogą. Robił sobie kawę, albo wyciągał piwo z lodówki, po czym siadał przed telewizorem i wgapiał się w niego tak długo, aż nie zmorzył go sen. Kiedy już spał, ja patrzyłem na niego z politowaniem, zabierałem od niego pustą puszkę, czy kubek, dawno spoczywający już na dywanie, przykrywałem go kocem i wracałem do pracy. No bo co innego mogłem zrobić? Ale nieważne. To wszystko jest nieważne, bo miałem zamiar mu to wynagrodzić, już niebawem.
         Tegoroczne Halloween wypadało w środę. Niby nie robiło to żadnej różnicy, ale nie dość, że nienawidziłem bachorów, robiących tego dnia wielki ambaras o cukierki, to podwójnie nienawidziłem, kiedy coś takiego działo się w środku tygodnia. Wówczas powinienem w spokoju siedzieć nad jakimś szkicem czy malowidłem, a nie bawić się w rozdającego słodycze, radującego się wspaniałym, narodowym świętem amerykańskiego obywatela, bez żadnych zmartwień, bo przecież to taki wspaniały kraj… Już około godziny 16 mój dom był atakowany przez przebranych za wróżki, wampiry, zombie czy inne dziwadła najeźdźców, których głównym i jedynym celem było pozyskanie czegoś, co da im siły do dalszych grabieży pobliskich domostw, czyli batoników, landrynek, czekolady, lizaków i żelków.
Moja irytacja chyba sięgnęła zenitu, ale już się uspokajam.
Lubiłem Halloween za specyficzny klimat, który wokół siebie roztaczało. Nie łażące od domu do domu gnidy, z wiecznym uśmieszkiem na ustach i diabłem za skórą, tylko wspomnienia i historie, wiążące się z tym świętem. Pamiętałem, że w moim rodzinnym domu na Halloween mama pozwalała mi wypożyczyć jeden horror z pobliskiej wypożyczalni kaset video. To była moja największa atrakcja tego dnia, na którą czekałem można powiedzieć cały rok. Nie jakieś tam słodycze, i tak miałem nadwagę jako dzieciak, a wcale się słodkościami nie zajadałem.
Bo nie mieliśmy na to pieniędzy, ale to swoją drogą.
Zamykałem się wtedy w pokoju całkowicie sam, aby jeszcze bardziej poczuć dreszczyk emocji, towarzyszący mi tego dnia od samego rana. Bałem się jak cholera, w pewnych momentach miałem ochotę krzyczeć, ale powstrzymywałem się, zagryzając kawałek bluzki, czy chowając twarz w poduszkę. Wypożyczałem same filmy klasy B, prawdziwe badziewia, ale każdy w moim wieku wtedy się tym zachwycał. Ja dodatkowo potem robiłem przeróżne rysunki i komiksy, w których przedstawiałem postacie z danego horroru w zupełnie innych rolach, niż odgrywały wcześniej. Wilkołak był, dajmy na to, pielęgniarką, a zombie panią z okienka kasy biletowej na dworcu. Strasznie mnie to śmieszyło, ale za to inni uznawali, że jestem popieprzony. Do dziś nie mam pojęcia czemu.
Słowem – Halloween jest jednocześnie fajnym i kurewsko irytującym świętem.
         Około godziny 20 zaczęło padać i zerwał się ten przeklęty, urywający głowy wiatr. Wszystkie dzieciaki uciekły do domów. No, przynajmniej jeden plus. Byłem pewien, że tego wieczoru już żaden mały, idiotycznie ubrany gówniarz nie zapuka do moich drzwi. Doskonała okazja, by spędzić trochę czasu z pewnym niskim, brązowookim chłopakiem, dzielącym wraz ze mną miejsce zamieszkania. On tego dnia był nie tylko znudzony, ale sprawiał wrażenie wręcz przygnębionego i nieobecnego. Chodził zamyślony, wcale się nie uśmiechał. Tylko siadał na szerokim parapecie w salonie i patrzył przez okno na szarą ulicę i pozbawione liści drzewa, które z każdym podmuchem wiatru niemal dotykały ziemi. Przypominały wystające z ziemi, kościste dłonie pokryte jakimś dziwnym, zielonoszarawym szlamem. W końcu do niego podszedłem. Kiedy brunet mnie zauważył, zadarł lekko głowę i zmusił się do niewyraźnego uśmiechu. Zrobiło mi się niewyobrażalnie smutno, bo widziałem, że stara się nie dawać po sobie poznać, że coś jest nie tak i chować się za płachtą sztucznej radości.

 Może po prostu nie chce z tobą rozmawiać i próbuje cię zbyć? Olewałeś go przez tak długi czas…

Wcale nie olewałem, nie miałem po prostu czasu. Przecież pracowałem, on to doskonale wiedział.

 Wiedzieć, to i wiedział, ale na pewno było mu przykro, kiedy widział, że kompletnie nie zwracasz na niego uwagi. Tak tylko mówię, nie, żeby coś…

Próbujesz mnie wpędzić w poczucie winy, tak?

 Sam się w nie wpędzasz, kretynie w firmowej jesionce. Tak na marginesie, wyglądasz w niej jak pacan z targu.

Teraz to przegiąłeś, wyglądam w niej bardzo twarzowo!

 Kto ci to powiedział? Babka z pobliskiego warzywniaka? Mama?

Dobra, po prostu cię zignoruję, cześć.

- Wszystko w porządku? – zapytałem, siadając naprzeciwko niego. Podkulił nogi i oparł brodę na kolanach.
- Tak mi się wydaję. – Odpowiedział, nie patrząc na mnie. Już po tym mogłem poznać, że kłamie.
- Daj spokój, nie baw się ze mną. Przecież widzę, że coś z tobą nie tak. – spojrzał na mnie smutnymi oczami i westchnął. Przeczesał dłonią włosy i ponownie zaczął wpatrywać się w ulicę, bombardowaną przez strugi deszczu. Nie chciał rozmawiać, ale niestety, muszę dowiedzieć się, co jest grane, inaczej nie zaznam wewnętrznego spokoju.
- Wiesz, Gerard… To nic wielkiego. Jakaś taka… No wiesz, sezonowa deprecha, coś w tym rodzaju. Doskonale wiesz, o czym mówię, jesteś artystą. - rzekł, nie odrywając oczu od okna. Wzruszył ramionami. No ładnie, teraz doskonale widzę, że próbuje mnie zbyć, jak nic. Głośno kaszlnąłem, aby zwrócić na siebie jego uwagę.
- Tak, tak. A teraz mów prawdę. Nie odejdę z tego miejsca nawet na krok, dopóki nie usłyszę prawdziwej odpowiedzi. – skrzyżowałem ręce na piersiach, aby jeszcze bardziej zaznaczyć, że nigdzie się stąd nie ruszam. Frank utkwił wzrok w swoich stopach, aby potem przenieść go na mnie. Oparł głowę o szybę, po czym rzekł:
 - Tak się dziwnie składa, że mam dziś urodziny – przewrócił oczami – pierwsze urodziny, które spędzam będąc włóczęgą. Targa mną coś dziwnego, sam nie mam pojęcia co. Nie wiem, czy mam być smutny, czy się cieszyć, nic już nie wiem. Dlatego pozostało mi rozmyślać. Wiesz, takie „Co by było gdyby…”. Ale widzę, że nic dobrego z tego nie ma i tylko tonę w cholernym dole, wypełnionym wspomnieniami. Minął kolejny rok mojego spierdolonego życia, to chyba tyle. – powiedział, po czym ponownie odwrócił się, aby wyjrzeć przez okno. Nadal lało, chyba nawet jeszcze mocnej, niż dwie minuty temu. A ja zamarłem. Kompletnie nie wiedziałem, w jaki sposób mam zacząć moją odpowiedź. Głupie uczucie, kiedy wiesz, że jesteś w takiej sytuacji, że twoje słowa na nic się nie zdadzą. Choćbyś nie wiem jak bardzo się starał, będą tylko pustą paplaniną.
 - Frank, ja… - zacząłem swoje dukanie. – Nie miałem pojęcia, nie wiedziałem… Nigdy nie wspominałeś, kiedy masz urodziny i ja…
 - Wiem, przecież wiem. – przerwał mi. – Skąd miałeś wiedzieć? Nigdy o tym nie mówiłem, uznawałem to za coś totalnie zbędnego. Nie chodzi o to, że są moje urodziny, tylko o to, co za tym idzie. Lata lecą, świat nie czeka, ja nadal jestem tym samym nieudacznikiem i nic w życiu nie osiągnę. – przerwał i spojrzał mi w oczy, a kiedy zobaczył, że nadal jestem lekko skołowany, położył mi rękę na ramieniu i mówił dalej. – Ty i tak dałeś mi więcej, niż dostałem przez te 22 lata. I przyznajmy szczerze, kompletnie na to nie zasługuję.
Przygniótł mnie jeszcze bardziej.
Cholera, no co ja mam powiedzieć? „Tak, masz rację Frank, ale spoko, nie musisz dziękować, wiem, że jestem zajebisty, swoją drogą, wszystkiego najlepszego.” Taka odpowiedź odpada, ale nie jestem w stanie powiedzieć teraz nic mądrego. Żadne rozwlekłe, pełne drugiego dna i filozofii gadki profesora Way’a też nie wchodzą w grę. Więc co, pozostało mi siedzenie na dupsku i kiwanie głową? Świetnie.

 Już tyle razy robiłeś z siebie idiotę, że jeden raz w tą czy w tamtą nie zrobi różnicy.

Pewnie, jeszcze by tego brakowało, żebym się z tobą zgodził.
- Posłuchaj mnie. – zebrałem się w końcu w sobie. – Mam w dupie to, jakie było twoje życie, zanim cię poznałem. A wiesz dlaczego? Bo wiem, że ty też chcesz wymazać to z pamięci, więc staram się ci w tym pomóc. Może i w poprzednim życiu byłeś nieudacznikiem, ale czy ze swojej winy? Nie. Żyłeś w szambie przyjacielu, dopiero co stamtąd wychodzisz. A ja tu jestem, bo zależy mi na tym, żeby ci się udało. Zatem proszę, zrób mi tę przyjemność i nie mów, że nic nie osiągniesz, bo dobijasz tym nie tylko siebie, ale głównie mnie. Bo ja tu jestem, bo ja tu będę, dopóki tylko będziesz tego chciał, dopóki nie powiesz, że już mnie nie potrzebujesz, że już wiesz, co chcesz robić, gdzie i z kim. A póki co, życzę ci wszystkiego, kurwa, najlepszego. – przytuliłem go tak niespodziewanie, że Frank aż zadrżał. Cały był w moim żelaznym uścisku, nie mógł nawet podnieść swoich rąk. A ja nie zauważyłem, kiedy po policzku zaczęła spływać mi pojedyncza łza.

 Czasem staram się ciebie zrozumieć. I staram się, i staram, i wiesz co? Gówno z tego wychodzi.

 - Yyy, Gerry, zgniatasz mnie i moje narządy wewnętrzne… - wykrztusił chłopak, a ja się opamiętałem i w końcu go puściłem. Nie mam pojęcia, czemu to zrobiłem. Nadmiar emocji robi swoje. Brunet popatrzył na mnie jak na wariata. – Ty płaczesz? – szybko wytarłem tą jedną, feralną łzę.
 - Niee, no gdzie tam. – machnąłem ręką. Frankie uśmiechnął się i czule pogłaskał mnie po potarganych włosach.
 - Nie wiem co ci strzeliło do głowy, ale wiedz, że już mi lepiej. Dziękuję. – tym razem to on mnie objął, ale zrobił to bardzo ostrożnie i delikatnie. Trwało to krótką chwilę, ale zdążyłem zaciągnąć się zapachem jego włosów.
Obłęd.
Odsunął się ode mnie i uśmiechnął się, w ten sposób, który tak uwielbiałem. Całkowicie szczery, niczym niewymuszony. Wtem coś przyszło mi do głowy.
 - Kurde, w sumie, to mam coś dla ciebie. Miałem to pokazać już jakiś czas temu, ale jakoś wyleciało mi z głowy. Chyba nadszedł odpowiedni moment. – powiedziałem, zeskakując z parapetu.
 - Coś ty znowu najlepszego wymyślił? – spytał podekscytowany.
 - Zobaczysz! – krzyknąłem, wbiegając po schodach. Jak burza wpadłem do sypialni, po czym zabrałem z niej niedawno ukończony obraz. W sumie, to dobrze, że jednak nie pokazałem go Frankowi wcześniej. Dzisiejsza okazja jest wręcz idealna. Zbiegłem na dół, a kiedy brunet mnie ujrzał, jak oparzony zeskoczył z parapetu.
 - Stój, gdzie stoisz, ani drgnij. – rzekłem pozornie groźnym tonem. Chłopak zatrzymał się i stał z szerokim uśmiechem na ustach, co chwila przystępując z nogi na nogę. Pingwiny na wybiegu w zoo, które widzą, że za chwilę ktoś rzuci im jakąś pyszną rybkę, zachowują się i wyglądają dokładnie tak samo, jak on w tym momencie. Podszedłem do niego powoli, za plecami chowałem duże płótno. – Pamiętasz, jak bardzo byłem pogrążony w pracy nad ostatnim pejzażem? Wspominałem, że czegoś mu brakuje. Cóż, po tygodniach męczarni, ten brakujący element został odnaleziony i teraz uważam, że obraz jest w pełni ukończony. Chciałbyś go może ocenić? – spytałem zadziornie.
 - Dureń z ciebie – zaśmiał się – pokazuj to, ale mi to migiem. – podskoczył. Wyciągnąłem wcześniej skrywany za plecami obraz i podniosłem go, aby mój niezbyt wysoki przyjaciel mógł obejrzeć go jak najdokładniej. Kiedy Frank zobaczył moją pracę, zamarł. Najpierw po prostu stał z szeroko otwartymi oczami, a potem odruchowo przyłożył dłoń do lekko rozchylonych z zaskoczenia ust. Stał jak słup, nie wykazując żadnych czynności życiowych przez kilka sekund.
 - O Jezusie, czy to… - dukał zszokowany. – Mogę to potrzymać?
 - Jasne. – ostrożnie podałem mu obraz, a brunet usiadł na parapecie, kładąc sobie płótno na kolanach. Ostrożnie przejechał po nim swoją wytatuowaną dłonią.
 - Gerard… Ale przecież… Ten chłopak z gitarą, tu pod drzewem – wskazał palcem pewien punkt na pejzażu, jakby dalej nie dowierzał.
 - Tak, to ty. – usiadłem obok niego. Nasze nogi zwisały z parapetu. Z tą różnicą, że moje dotykały podłogi, Franka zaś radośnie podrygiwały w powietrzu.
 - Ale kiedy mówiłeś, że czegoś tu brakuje, sądziłem, że masz na myśli coś spektakularnego, oryginalnego, niezwykłego. Coś, co uczyni ten obraz wyjątkowym. – popatrzył mi w oczy, doszukując się w nich jakiegoś wyjaśnienia. Obdarzyłem go łagodnym, ciepłym spojrzeniem i skinąłem głową.
 - Toteż i tak zrobiłem. – powiedziałem krótko i bez ogródek.

 Brawo. Nie, na serio, brawo. Jeszcze mu może powiedz, że ślicznie dziś wygląda, czy coś w tym stylu.

Jestem z nim po prostu szczery, w czym ty kurwa mać widzisz problem?!

 Ja widzę problem? To ty właśnie go zauważyłeś.

Zwariuję, przysięgam.

 - Ale… - zaczął zagubiony Frank - Ale ja, serio? Ja w twoim mniemaniu właśnie taki jestem?
 - Nie w moim mniemaniu. Po prostu, taki jesteś. Szukałem czegoś wyjątkowego w różnych źródłach, starałem się udoskonalić ten obraz na mnóstwo sposobów. Zmianą techniki pracy, czy perspektywy, dodając najdziwaczniejsze elementy. Pierwowzorem osoby siedzącej pod drzewem był anioł. Ale kiedy doszedłem do momentu, kiedy miałem dorysowywać mu skrzydła spostrzegłem, że mimowolnie ów anioł ma twoją twarz. Widzisz? Podświadomie cały czas to właśnie ty miałeś być tym wyjątkowym elementem, tylko potrzebowałem czasu, żeby to zauważyć. Zrezygnowałem ze skrzydeł, zastąpiła je gitara. I oto ty. – objąłem go ramieniem. – Przepraszam, jeżeli to jest w jakiś sposób dla ciebie niezręczne, ja po prostu chciałem być w zgodzie ze swoim zmysłem artysty. – zaśmiałem się nerwowo i poczułem, że zaczyna mi się robić straszliwie gorąco. Może przesadziłem?
 - Gerard… Ty popierdolona osobo. – tym razem obaj się zaśmialiśmy. – Jestem dla ciebie… Aniołem? Bez żadnych wad? Wyjątkowym, jedynym? – przeszył mnie swoim spojrzeniem. Czułem się bezradny, ogłupiony. I sam sobie to zgotowałem. A teraz wbiegłem w jakiś pieprzony zaułek, bez wyjścia, przede mną ściana, za mną horda groźnych psów. Mogę jedynie błagać o wybawienie. Ujął moją roztrzęsioną dłoń. Przeszedł mnie dreszcz.
 - Nie masz skrzydeł, nie zawsze postępujesz właściwie. Nie wiesz, co to niebo, nie pochodzisz stamtąd. Ale sprawiasz, że ja mogę zaznać dobroci, wprowadzasz ją w moje życie i nie chcesz nic w zamian. To chyba najbardziej pasuje do anioła. – mówiłem, ale tak naprawdę nie analizowałem swoich słów. Wypowiadałem je automatycznie, jakbym już dawno temu je sobie przygotował, a one teraz wyfruwają z moich ust bez żadnych wątpliwości. Nie wiedziałem, co chcę powiedzieć, ale najwidoczniej moja podświadomość wiedziała to doskonale.
Nagle wszystko utonęło w ciemnościach. No tak, wiatr pewnie zerwał linie wysokiego napięcia gdzieś w okolicy. Jedynym źródłem światła w pomieszczeniu stała się strużka bladego, księżycowego światła, ukradkiem wpadająca przez okno. Oświetlała tylko twarz Franka. Tak naprawdę, jedynie to się teraz liczyło.
A on patrzył. Ale nie tak, jakby znów się czegoś doszukiwał, lecz tak, jakby w końcu coś zrozumiał, pojął coś niezwykle ważnego. Odnalazł to we mnie i cieszył się tym. Ja miałem w tym momencie w jakiś sposób jeszcze bardziej go w tym utwierdzić. Tymczasem, chłopak powoli przejechał palcami po moim policzku. Śledził wzrokiem każdy mój ruch, każdą reakcję.
Wpatrywał się we mnie i uśmiechał.
 - Może jest coś, co mogę dla ciebie zrobić… - wyszeptałem. Nie mam pojęcia dlaczego, to było kompletnie bez sensu. Poczułem, że zaczynam drżeć na całym ciele. A księżyc świecił, tak pięknie świecił.
To była chwila. Moment. Ułamek sekundy.
Całował mnie powoli. Z początku tylko napieraliśmy na siebie wargami, a ja myślałem.
Tak, dokładnie, myślałem. Chociaż w takiej chwili to dość niepoważne, ale cóż, czy ja kiedyś postępowałem zgodnie z ogólnie przyjętymi normami?
Moją twarz otulał jego ciepły oddech, krótki i nieregularny. Kiedy oparłem dłoń o jego klatkę piersiową, wyraźnie czułem bicie serca.
On był taki roztrzęsiony i niezdecydowany. Nie zdziwiłbym się, gdyby zaraz chłopak wyskoczył przez okno i pobiegł trzy przecznice dalej, aby zaszyć się w jakimś pubie i nie myśleć już o niczym.
Ale był tu, a ja wciąż czułem jego usta.
Strach i niepewność. To chyba wzięło teraz górę. Obaj uczyliśmy się stopniowo to wszystko przezwyciężać.
Całowałem się z najlepszym przyjacielem. Byłem tego w pełni świadomy. Zdawałem sobie sprawę z tego, że wszystko się zmienia.
Ale najwspanialsze było to, że dokładnie tego chciałem. Pragnąłem go pocałować już nie od dziś. Teraz mam pewność, że postępuję właściwie.
On też tego chciał, czułem to.
Kiedy na chwilę przerwał pocałunek, widziałem, że drży. Chwyciłem w dłonie jego twarz i pocałowałem go jeszcze raz, tym razem bez strachu o cokolwiek. Przylgnął do mnie jeszcze bardziej, a ja schowałem go w ramionach. Pocałunek stał się intensywniejszy, ale nie zachłanny. Nasze wargi i języki łączyły się na tyle powoli, że mogłem wyłapać każdą jego wątpliwość czy chwilę wahania, ale niczego takiego nie dostrzegłem. Po prostu się całowaliśmy, jak dwoje ludzi, którym na sobie zależy.
To było coś absolutnie niezwykłego.
Frank oderwał się od moich ust i ponownie spojrzał mi w oczy. Był szczęśliwy, widziałem to. Poczułem muśniecie warg na swoim policzku. Po tym, chłopak ułożył głowę na mojej klatce piersiowej i cały się we mnie wtulił. Objąłem go i delikatnie pocałowałem w czoło.

 Co masz zamiar teraz zrobić? Wszystko zepsułeś.

Jak to, co ty chrzanisz, dlaczego zepsułem?

 Wasze relacje, przyjaźń. Wszystko się teraz zmieni.

Wiem, przecież wiem, ale przynajmniej przestałem się oszukiwać. Nie rozumiesz, że to dobre dla nas obojga?

 Masz na myśli ciebie i mnie, prawda?

Dokładnie.

 ***
- Gerard, obudź się. – zaczął potrząsać moim ramieniem. Z trudem uniosłem niezwykle ciężkie w tym momencie powieki. Rozejrzałem się i spostrzegłem, że dalej znajdujemy się na parapecie w salonie.
 - Zasnęliśmy tu? – przetarłem oczy.
 - Prawdę mówiąc, tylko ty.
 - Tylko ja? – odwróciłem się, aby spojrzeć na zegar w kuchni. – Jest 4:10, dlaczego nie śpisz?
 - Chciałem cię o coś zapytać. – spojrzał na mnie w iście poważny sposób.
 - Nawet nie mam ochoty rozprawiać o tym, że wybrałeś do tego idealny moment, więc proszę, pytaj. – podniosłem się trochę, żeby bardziej oprzeć się o ścianę i lepiej go widzieć. Frank wyjrzał przez okno. Na zewnątrz było zupełnie ciemno, słońce wzejdzie dopiero około 7. Ale on mimo wszystko wciąż zauważał tam coś interesującego, coś, na czym warto zawiesić wzrok. Jego twarz była bardzo blada, oczy zmęczone. Od razu mogłem spostrzec, że nie tylko dzisiaj brunet darował sobie spanie. Coś mnie niepokoiło. Zawsze mogłem poznać, w jakim nastroju jest obecnie Frank, czy coś go trapi, czy jest zadowolony. Teraz nie dawałem rady. Nie widziałem w jego wyrazie twarzy absolutnie nic, co mogłoby mnie naprowadzić na jakiś trop. Pozostało mi tylko… No co? Czekać na jakiś znak? Nawet nie wiem, czy mogę to tak nazwać.
 - Miałeś kiedyś marzenia? – spytał nagle, bardzo cicho. Jego oddech zatrzymał się na szybie, tworząc na niej mglisty, biały ślad. Głos chłopaka dotarł do moich uszu jakby z niezwykle dużej odległości, jakby błądził gdzieś hen daleko, zanim udało mi się go usłyszeć.
 - Nie, Frankie. Wydaje mi się, że nie. – odpowiedziałem spokojnie. Nie miałem teraz siły pytać o to, skąd takie pytanie i to o tej porze. Z resztą, niczego by to nie wniosło do rozmowy.
 - Każdy je przecież ma, chociażby jako dziecko. – ciągnął. Opierał się głową o okno, ale tym razem patrzył mi w oczy.
 - Ale ja nie. – wzruszyłem ramionami i zaśmiałem się arogancko.

 Kretyn.

Spierdalaj, nie teraz.

 - Dlaczego? – zapytał z czymś w rodzaju troski w głosie. Głośno wypuściłem powietrze przez usta.
 - Czy ja wiem… Marzenia nigdy nie były w moim życiu czymś ważnym, takim bodźcem, dającym chęci do dalszego działania. Żyłem, aby przeżyć. Poza tym… - zastanowiłem się chwilę. Co ja plotę? Zawsze chciałem mieć marzenia… -  Wiesz… Chyba po prostu zwyczajnie się bałem. Bałem się, że coś mi te marzenia odbierze lub zwyczajnie zniszczy. Za bardzo obawiałem się straty. – odwróciłem wzrok i teraz to ja wyglądałem na opustoszałą ulicę i nagie drzewa. Ten widok w dziwny sposób hipnotyzuje.
 - A teraz? Jak jest teraz? – położył mi dłonie na kolanach, a ja natychmiast przykryłem je swoimi.
 - Chyba wciąż się boję, że to marzenie stracę.
 - Czyli jednak masz jakieś, tak? – jego twarz jakby odrobinę pojaśniała.

 - Tylko jedno. – odgarnąłem kilka kosmyków włosów, opadających na jego oczy. – Siedzi tu teraz przede mną i nie wiedzieć czemu budzi mnie w środku nocy.