piątek, 22 marca 2013

Rozdział 12

  Witam bardzo, ale to bardzo serdecznie.
Oto dziś, w ten beznadziejnie zimny, marcowy wieczór jetem gotowa, aby dodać coś nowego, czyli kolejny rozdział. Jest całkiem fajny, tak na marginesie. :P
No, ale zanim przejdziemy do rzeczy, słowo wyjaśnień.
Nie było mnie zajebiście długo, gdyż:
 - Pogrzeby,
 - Zepsuty laptop, uniemożliwiający mi pisanie,
 - Brak czasu i weny.
Ale w końcu jestem z powrotem, jeśli to kogoś interesuje.
Następny rozdział będzie szybciej, gdyż... No, będzie chyba moim ulubionym, a to, co moje ulubione dodaje szybciej XD
Dziękuję za przemiłe, motywujące komentarze, zapraszam do czytania C:






    Leniwie uniosłem powieki i spostrzegłem, że nie znajduję się w mojej sypialni, pośród mnóstwa najróżniejszych kartek, resztek jedzenia i brudnych ubrań. Gdyby tak w istocie było, nie ma szans, że obudziłbym się tak wcześnie. Przecież zegar w kuchni wskazywał dopiero 10:15. Po chwili doszedłem do wniosku, że znajduję się na kanapie w salonie.

 Nie no, brawo, Sherlocku.

O nie, jest za wcześnie abym w ogóle myślał o kłótniach z samym sobą.
Tak więc, leżałem na sofie, nakryty kocem w misie, który był bardzo miękki i ciepły. Jednakże, nie leżałem tu sam. Tuż za mną znajdowała się pewna drobna istota, zwana przeze mnie i znajomych Frankiem. Nie widziałem jego twarzy, ponieważ byłem odwrócony do niego plecami. Słyszałem spokojny i równomierny oddech, bardzo blisko mnie. Owiewał on moją szyję, za każdym razem przynosząc ze sobą przyjemne ciepło. Na domiar wszystkiego, koszulka, w której spałem, podwinęła się odrobinę do góry, odsłaniając przy tym skrawek mojego biodra. Właśnie na tym niewielkim kawałku mojego odsłoniętego ciała, chłopak postanowił ułożyć swoją drobną dłoń. Wiem, że nie zrobił tego specjalnie, przecież na pewno nie obudził się w środku nocy, nie bawił się moją koszulką, aby potem wygodnie ułożyć dłoń na moim biodrze. To nawet nie ma sensu, a ja, jak paranoik, rozwodzę się nad jednym, przypadkowym szczegółem całej sytuacji. Z resztą, po tym, co miało miejsce ostatniej nocy, on potrzebował bliskości drugiej osoby. Nawet, jeśli tą osobą miałem być ja. Gerard Way, człowiek – ściana, nie współczujący, pusty, zapatrzony tylko w siebie.

 A może nie do końca? Daj sobie szanse, Way.

A ty czemu nagle mnie wspierasz, zamiast uświadamiać mi, jak bardzo beznadziejnym skurwielem jestem?

Twoja podświadomość podpowiada ci co innego. Ty chcesz się zmienić, ale do końca nie wiesz, jak się za to zabrać.

Może to i racja... Szlag, przechytrzyło mnie własne sumienie.
W każdym razie, czułem się dziwnie. Miałem wrażenie, że wszystkie zdarzenia ostatniej nocy nie dotyczyły mnie. Jakbym to nie ja mu pomógł, jakbym to nie ja wypowiedział słowa: „W takim razie, zawsze będę przy tobie.” Dlaczego? Bo to jest cholernie do mnie nie podobne. Wplątuję się w sytuację bez wyjścia, wchodzę w niekończący się labirynt. Jeszcze mam szansę uciec, ale czy chcę? Właśnie o to chodzi, że nie. Nie chcę od niego uciekać, gdyż on ofiarował mi wszystko, co tylko miał, a nie miał praktycznie nic. Oddał mi siebie, w nadziei, że ja uczynię to samo. A co jeśli ja nie potrafię? Jeśli mnie na to nie stać?

 Gdyby rzeczywiście tak było, tamtej  nocy zostawiłbyś go samemu sobie i poszedł do własnej sypialni. Ale ty tego nie zrobiłeś, byłeś przy nim.

Mogę chyba powiedzieć, że jestem z siebie dumny. Szkoda, że aby to stwierdzić i być tego pewnym, muszę ujadać się z własnymi myślami przez cholera wie ile. Sprawa tak naprawdę wygląda o wiele prościej. Ktoś był w potrzebie, postanowiłem mu pomóc. Tak powinni postępować ludzie. Współczucie jest oznaką człowieczeństwa, a ja jednak jestem człowiekiem, jakby nie patrzeć. Komuś pomogłem i tyle. Nie był to jednak byle kto. No właśnie, kto to był? Oczywiście, Frank Iero, przecież to jasne. Ale kim on jest dla mnie? Frankiem Iero jest dla wszystkich. Każdy, kto go pozna, może powiedzieć: „Tak, to jest Frank Iero, gra na gitarze i ma brązowe oczy.” Nic w tym wielkiego, czy specjalnego. Jednak ja zauważałem w nim kogoś, kto był dla mnie... jedyny?

 Możesz rozwinąć tą myśl? Bo obawiam się, że nawet ja się w tym pogubiłem.

Właśnie miałem zamiar to zrobić. Nie jest to znowu takie trudne do pojęcia. "Dla mnie jedyny", cóż, miałem przez to na myśli, że jest on osobą, która jako jedyna coś wnosi w do mojego życia i sprawia, że nie czuję się taki wyobcowany. Oczywiście, słowo "jedyny" można interpretować w najróżniejszy sposób, ale mi chodziło właśnie to. Tak, tylko o to.
   Chciałem wstać, ale, nie wiem dlaczego, nie mogłem się ruszyć. Jakby ta dłoń ważyła pół tony, naprawdę. Czułem na sobie pewnego rodzaju paraliż, lecz w jakiś niewytłumaczalny sposób sprawiał mi on przyjemność. Skóra na moich biodrach była niezwykle wrażliwa, gdyż rzadko kiedy ktoś poza mną się w tamte rejony zapuszczał. Z tego powodu nawet pojedyncze, najdrobniejsze drgnięcie palcem, czy nawet podmuch powietrza czułem dwa razy wyraźniej i za każdym razem przez moje ciało przechodził pewien dziwny impuls. Wszystkie zmysły niezwykle wyostrzone, spięte ciało i niewyobrażalny stres. To wszystko towarzyszyło mi podczas leżenia na tej pieprzonej kanapie. A przecież to tylko skóra ocierająca się o skórę, co w tym niezwykłego?! Na pierwszy rzut oka nic, ale jeśli doświadczam tego ja, we własnej, paskudnej osobie ja, wszystko staje się inne. Nagle niespodziewanie poczułem, że dłoń chłopaka przestała spoczywać na moim biodrze, a on sam przewrócił się na drugą stronę, przy wtórze rozmaitych mruknięć i mlaśnięć. Obejrzałem się przez ramię. Frank leżał przodem do telewizora, z jedną ręką zwisającą z kanapy. I w tym momencie ponownie zacząłem panować nad własnym ciałem, jednakże poczułem też, że wraz z dłonią bruneta opuściło mnie ciepło, bijące od jego drobnego ciała. Mały był jak przenośny kaloryfer, dosłownie.
   Odzyskawszy władzę nad samym sobą, mogłem w końcu wstać. Chciałem zrobić to jak najciszej, aby przypadkiem nie obudzić brązowookiego. Podniosłem się ostrożnie i usiadłem na brzegu sofy. Przetarłem oczy, odgarnąłem włosy z twarzy i odetchnąłem z ulgą. Bogu dzięki, nie obudził się. Wstałem i udałem się do kuchni. Pierwszą i najważniejszą rzeczą o poranku jest kawa. Nacisnąłem guzik od ekspresu. Ożyw mnie, czarna cieczy chwały! Budzisz mnie codziennie, zrób to i tym razem, błagam, twój sługa uniżony.
Tak, czasem lubię sobie porozmawiać z kawą, nikt mi chyba we własnym domu tego nie zabroni.
Odwróciłem się, opierając plecy o kuchenny blat. Lekko uśmiechnąłem się na widok wciąż smacznie śpiącego bruneta. Zielony koc powoli unosił się i opadał pod wpływem jego równomiernego oddechu. Wyglądał tak spokojnie i beztrosko, mógłbym na niego patrzeć cały dzień.

 Och, nie przejmuj się, to wcale nie zabrzmiało dziwnie.

Wiesz co? Nienawidzę cię.

 Zważywszy na to, że jestem tobą, właśnie przyznałeś, że nienawidzisz samego siebie.

Wyjdź! Zostaw mnie w spokoju!

To nie takie proste, Way. Doskonale o tym wiesz.

Mam tego dosyć. Mam serdecznie dość siebie. To nie ma żadnego sensu i nic nie mogę z tym zrobić. Pozostało mi tylko starać się przetrwać z tym wszystkim. To przykre. Skoro nie potrafię uporać się sam ze sobą, skoro nie umiem wytrzymać nawet z moją własną osobą, jak wytrzymam z kimś innym? A może to właśnie o to chodzi, żebym zapomniał o Gerardzie Way’u i skupił się na czymś ważniejszym? W tym przypadku, kimś ważniejszym.

 Tyle czasu zajęło ci dojście do tego wniosku?

 Już dziś się do ciebie nie odezwę, nawet nie próbuj mnie prowokować.

 A idź w cholerę.

Dziękuję!

   Wtem chłopak poruszył się gwałtownie i odwrócił głowę w moją stronę. Zobaczył, że miejsce obok niego jest puste i zrobił się smutny. Patrzył zrezygnowany na poduszkę.
  - Szukasz kogoś? – zapytałem głośno. Frank momentalnie podniósł głowę, a kiedy mnie zobaczył, cudownie się uśmiechnął. Ten uśmiech sprawiał, że czułem niewytłumaczalną radość. Jakby nagle mała dziewczynka w różowej sukience i wianku na głowie wparowała do mojego umysłu i zaczęła rozsypywać tam kwiaty.
 - Jednak jesteś. – przeciągnął się i ziewnął. – Daliśmy w spanie, co? – zachichotał zadziornie.
 - Żebyś wiedział. – skwitowałem. – Zapewne napijesz się kawy, przyjacielu, zgadłem?
 - Z rozkoszą. – rzucił uradowany i migiem wypełzł spod zielonkawego koca. Prawie że natychmiast znalazł się obok mnie, a ja podałem mu kubek mocnej, czarnej kawy.
 - Genialna. – rzucił po upiciu jednego łyka cudownie pachnącego napoju. – Kupujesz już zmieloną czy wolisz robić to sam?
 - Precz z gotowcami! – odpowiedziałem tonem rewolucjonisty, wybierającego się na manifestację. Brunet parsknął śmiechem. – Największy wynalazek ludzkości zasługuje na godziwą obróbkę, a nie jakieś tam fabryczne maszyny. Z kawą trzeba obchodzić się czule. – ględziłem jak fanatyk.
 - Absolutnie się z tobą zgadzam, pomimo tego, że odrobinę przesadzasz. – odpowiedział z uśmiechem, po czym schował nos w kubku. Po chwili zrobiłem to samo.
 - Frank, jeśli chcemy coś zjeść, będę musiał iść do pobliskiego spożywczego. Postaram się wrócić jak najszybciej się da. – powiedziałem, odstawiając naczynie z kawą nieopodal zlewu.
 - Dobra, będę czekał. Naprawdę się pośpiesz, jestem bardzo głodny. – odrzekł. Popatrzyłem w jego oczy. Strużka światła, wpadająca przez niewielkie okno w kuchni, odbijała się w jego tęczówkach, tworząc wspaniały efekt mieniących się najróżniejszymi odcieniami brązu i złota bursztynów. Magia, istna magia. Mógłbym opowiadać o jego oczach godzinami. Ale po co, skoro i tak już wychodzę na przewrażliwionego, doszukującego się dziury w całym paranoika ze schizofrenią? Lepiej to przemilczeć, nawet jeżeli w głębi duszy chciałbym krzyczeć.

 A może wreszcie przyszedł czas na to, żeby coś wykrzyczeć?

 - Więc, co ja… Ach, tak, sklep. Za chwilę będę z powrotem.

Czyli jednak nie.

***

   Narzuciłem na siebie pierwsze z brzegu jeansy, płaszcz i wyszedłem z domu. Nie tylko dlatego, że musiałem zrobić zakupy. Czułem, że jeśli zaraz nie odetchnę świeżym powietrzem, to wybuchnę.
Nie pokonałem nawet połowy drogi, gdy moim oczom ukazał się nader interesujący widok.
Na schodach jednego z mijanych przeze mnie domów zobaczyłem Helen, namiętnie całującą jakiegoś napakowanego blondyna. Koleś był strasznie szeroki w barach i wąski w tyłku. Miał na sobie dość obcisłą, czarną koszulkę i dresy. Jakby jeszcze przed chwilą pakował na siłce. Dom, przed którym stali, zapewne należał do owego faceta. Mogłem się jedynie domyślać, że Helen właśnie ten budynek opuszczała. A ze swojego doświadczenia wiem, że jeśli ona przychodzi do mężczyzny z samego rana, to nie po to, żeby podzielić się świeżymi, jeszcze ciepłymi rogalikami z tutejszej piekarni "U Jim'a". No tak, kim ja jestem wobec jej urody i polotu? Co taki ktoś jak ja może znaczyć dla takiej piękności, jak Helen? Najwidoczniej, absolutnie nic. Przecież ona może mieć kogo tylko zapragnie. Może bawić się facetami, jak jej się to tylko podoba. Przecież dostała od Tego z Góry tą delikatną, nieskazitelną skórę, długie, jasne, lekko falowane włosy, szczupłe i zgrabne nogi, hipnotyzujące błękitem oczy. Byłem dla niej tylko tymczasową zabawką. Wielka szkoda, że w pełni zrozumiałem to dopiero teraz. Aczkolwiek, mogłem się tego spodziewać. Od pewnego czasu stopniowo się od siebie oddalaliśmy i teraz jest tak, jak jest.
 - No cześć, Hel. – rzuciłem, składając ręce na klatce piersiowej. Zaskoczona kobieta oderwała się od ust blondyna jak oparzona. Spojrzała na mnie, a błękit w jej oczach przyćmiło zaskoczenie i zdezorientowanie.
 - O mój Boże, Gerard! A co ty tutaj robisz, dzióbku? - Odepchnęła od siebie przysadzistego adoratora i wyszczerzyła zęby, obdarzając mnie najbardziej sztucznym uśmiechem, jakim tylko można sobie wyobrazić.
Boże, dzióbku? Nazwać mnie bardziej kretyńsko chyba się już nie da.
 - Mieszkam, tak się składa. Z resztą bardzo niedaleko, ale o tym już pewnie zdążyłaś zapomnieć. – odpowiedziałem spokojnie. Spojrzałem na idiotyczny wyraz twarzy blondyna, przypatrującego się całej sytuacji i przez chwilę miałem ochotę wybuchnąć śmiechem. Mina Helen też była niewyobrażalnie zabawna.
 - Bo wiesz, to wszystko to okropne nieporozumienie, widzisz…
 - Och, zamknij się, dobra? – przerwałem jej stanowczo. Miałem dość tej uroczej pogawędki.
 - Nie mów tak do niej! – blondyn podniósł głos i spojrzał na mnie wzrokiem rozjuszonego byka.
 - Ktoś cię pytał o zdanie, napakowany sterydami kutasie? – rzuciłem bez ogródek. Sam się sobie dziwiłem, że bez żadnych przeszkód w taki sposób odezwałem się do kolesia, który, gdyby tylko chciał, zgniótłby mnie jak mrówkę, czy pchłę. Po chwili jednak mężczyzna zaczął zmierzać w moją stronę z zamiarem przemeblowania mojej twarzy, ale Helen go powstrzymała.
 - Clay, nie mieszaj się, poczekaj, aż wszystko sobie wyjaśnimy. – powiedziała kobieta, gładząc faceta po bicepsie. Parsknąłem śmiechem.
 - A więc, twoja nowa zabaweczka ma na imię Clay? Jak uroczo. – rzuciłem ironicznie przesłodzonym tonem.
 - Gerard, posłuchaj…
 - Nie, to ty posłuchaj. – znowu jej przerwałem. Tym razem nie dam się omamić, skończę to szybko. – Już dawno mogłaś mi powiedzieć, że jestem dla ciebie nikim. Ale skoro wolisz być zakłamaną dziwką bez odrobiny godności osobistej, to mi w sumie nic do tego. Mogę ci tylko życzyć szczęścia z tym… Jak ci tam? – zapytałem, zwracając się do blondyna.
 - Clay. - odburknął.
 - Tak, właśnie, z tym fiutem, starającym się wyglądać jak strongman. Przy okazji gościu, długo z nią nie zabawisz, zaufaj mi. – rzuciłem mimochodem.
 - Nie dałeś mi nawet nic wyjaśnić! – wrzasnęła wściekła kobieta. Zobaczyłem, że jej policzki zrobiły się czerwone, a błękitne oczy zaszły łzami. Ach tak, teraz będzie chciała wzbudzić we mnie litość. Żałosne i teatralne, jak cała ona.
 - Szczerze? Mam to w dupie. Na razie. – machnąłem ręką i ruszyłem dalej, nie odwracając się ani na chwilę. Teraz poczułem, że ona mnie wcale nie obchodzi i mogłaby nawet wyjechać z tym całym Kevinem na Hawaje i wziąć ślub na plaży, nie interesuje mnie to kompletnie. Cała sytuacja była godna pożałowania. Jednak jest jeden plus. Moje przewidywania co do tego, że Helen była fałszywą suką, sprawdziły się. Może i nie powinienem zaliczać tego do rzeczy pozytywnych, ale przynajmniej w czymś się nie pomyliłem, co oznacza, że jeszcze do końca nie postradałem rozumu. Nie żałuję niczego, co powiedziałem, gdyż wszystko to było całkowicie szczere. Szkoda mi było jedynie czasu zmarnowanego z tą dziwką. No bo jak inaczej ją teraz nazwać? Z reguły szanuję kobiety. Wychowywała mnie praktycznie sama matka, którą bardzo kochałem i to ona mnie tego nauczyła. Ale Helen? Przykro mi, już psie gówno zasługuje na więcej szacunku. Dziwne, właśnie zerwałem z dziewczyną, a mimo pewnej złości, gnieżdżącej się gdzieś we mnie, czuję się całkiem dobrze. Może dlatego, że nawet nie tworzyliśmy prawdziwego związku? My po prostu lubiliśmy uprawiać ze sobą seks. A więź między dwojgiem ludzi, którym na sobie zależy, nazywana właśnie „związkiem”, składa się na wiele innych, niezwykle ważnych elementów. A ona żadnego z nich mi nie zapewniła.

***

   Wciąż lekko poirytowany, wyszedłem ze sklepu. Niemal biegłem, chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu. A może raczej, chciałem jak najszybciej ponownie zobaczyć pewnego niskiego chłopaka o brązowych oczach, który czeka na mnie wraz ze swoim pustym żołądkiem. Po kilku minutach byłem na miejscu. Kiedy tylko otworzyłem drzwi, już od progu witał mnie przyjazny uśmiech Franka. Patrząc na niego zapominałem o wszystkich nieprzyjemnościach, z jakimi miałem dzisiaj do czynienia. Widok tego radosnego bruneta koił moje zszargane nerwy.
 - No, w końcu jesteś! – powiedział uroczystym tonem, przepełnionym radością. – Proszę cię, powiedz, że kupiłeś jakąś dobrą szynkę, umieram z głodu. – zabrał ode mnie dwie foliowe torby z zakupami.
 - Chyba tak. Jest tam też masło orzechowe, jakieś bułki, mąka, kawałek łopatki wieprzowej…
 - Czyżby szykowały się kotlety? – zapytał rozentuzjazmowany.
 - Może. – odrzekłem z łobuzerskim uśmiechem na twarzy. – Pewnym jest, że z głodu nie umrzemy przez następne dwa tygodnie. – podszedłem do kuchennego stołu, aby pomóc chłopakowi rozpakować resztę zakupów.
 - No i kupiłem jeszcze nowy dywanik do łazienki. – rzuciłem cicho, lekko zawstydzony. Chłopak roześmiał się na całe gardło.
 - Dywanik do łazienki? W spożywczym? – zapytał, z trudem powstrzymując się od głośnego rechotu.
 - Meblowy był tak blisko, że aż głupio było mi nie wstąpić na moment. – odrzekłem. Sam po chwili zacząłem się śmiać. – A ten obecny łazienkowy chodnik ma już nie wiem ile lat, jest brzydki i skosmacony.
 - Dobra, to w końcu twój dom, kupuj do niego co chcesz i kiedy chcesz. – powiedział, chowając masło do lodówki. – No, to jakie mamy plany na resztę dnia? – zapytał, wskakując na kuchenny blat. Uroczo wymachiwał nogami i wyglądał jak dzieciak. Zaśmiałem się pod nosem, sam dokładnie nie wiem czemu.
 - Próby dziś nie ma, więc możemy się opieprzać przez cały czas. – odpowiedziałem bez namysłu. I to był błąd. – Nie, jednak nie, cholera… Ten pieprzony obraz, muszę go w końcu skończyć, zostało mi mało czasu.
Jak w ogóle mogłem o tym zapomnieć? Wyleciała mi z głowy priorytetowa sprawa, która powinna być dla mnie na chwilę obecną najważniejsza, ale z jakiegoś powodu tak nie było.

 Dziwisz się? Ostatnio rozmyślasz o wszystkim innym, oby nie o pracy. Dokładniej, twój umysł wypełnia tylko jedna osoba.

Miałeś się już dziś do mnie nie odzywać, tak?!

 Daj spokój, a od kiedy ty jesteś taki pamiętliwy?

Od kiedy nie potrafię ze sobą wytrzymać.

Pejzażowi nadal czegoś brakuje.
 - Gerard, to przecież jasne, masz pracę do wykonania i tyle, z czegoś żyć trzeba. Nie martw się mną, znajdę sobie jakieś zajęcie. – zeskoczył z blatu i odgarnął niesforne włosy z czoła.

   W końcu zjedliśmy śniadanie, po czym ja zabrałem się do pracy, a Frank oznajmił, że aby mi nie przeszkadzać obejrzy jakiś film na DVD. Miałem mnóstwo filmów, chłopak na pewno znajdzie coś dla siebie. Brunet zasiadł wygodnie przed telewizorem, a ja za swoim biurkiem przy schodach. Powinienem być skupiony, ale nie wychodziło mi to najlepiej. Co chwila odwracałem głowę, aby spojrzeć na chłopaka siedzącego po turecku na rozłożonej sofie.
Tak, mam! Już wiem, czego brakuje obrazowi!



niedziela, 3 marca 2013

Rozdział 11

  Czy to ptak? Czy to samolot?
Nie, to nowy rozdział! I nowy kolor moich odautorskich wprowadzeń!
Łał, te emocje. Nie, a teraz serio, to nowy rozdział. Trochę przydługi, trochę nudny. O niczym i o wszystkim zarazem.
I tak, nic się tu nie wydarzy, zaznaczam na wstępie. Może, aby dodać kapki dynamizmu w tym opowiadaniu, w następnym rozdziale pojawi się Steven Seagal? A może Jean Claude Van Damme?
Nie, niestety, ci panowie się nie pojawią. Ale chciało by się, co? xD
I przepraszam, że tak wolno to wszystko idzie. Mam zaplanowanych jeszcze... <liczy>  no sama nie wiem ile rozdziałów, a opieprzam się równo.
Ale i robota zawsze się jakaś znajdzie i czasem, kiedy nawet chciałabym coś szybciej dodać, to nie mogę.
Póki co, zapraszam do lektury i od razu mówię, że na następny rozdział możecie trochę poczekać. :/




   Noc i krzyk. Te dwa elementy, łącząc się ze sobą, tworzą cholernie przerażającą całość. Czy coś równie mrożącego krew w żyłach może obudzić człowieka o 3 nad ranem? Czy jest coś, co może przerazić cię bardziej, niż przenikliwy krzyk w środku nocy? Możliwe, że jest. Można teraz mówić o różnego rodzaju potworach, duchach, czy chociażby niespodziewanie pojawiających się wisielcach, bezwładnie dyndających na grubym sznurze. Jednak ujrzawszy coś takiego, strach sparaliżuje cię przez to, co widzisz. Normalka, automatyczna reakcja organizmu. Widzisz coś okropnie strasznego i wrzeszczysz, a po chwili uciekasz. Ale kiedy słyszysz w ciemności przeraźliwy krzyk, nie widzisz nic. Twój umysł skupia się po prostu na tym bodźcu słuchowym, starając się pojąć co się dzieje. I wtedy zaczyna się zabawa. Wyobraźnia stwarza nam najróżniejsze obrazy, dopasowując je do tego, co w danej chwili słyszymy. Właśnie to jest najbardziej przerażające. Nie to, co widzisz, ale czego nie chciałbyś widzieć lecz mimo wszystko, przez twój umysł przewija się masa tych paskudnych scen, które sam sobie stwarzasz. Zatem uważam, że nie ma nic bardziej przerażającego niż pierdolony krzyk w środku nocy. A dlaczego w ogóle o tym mówię? Cóż, może dlatego, że tej nocy było mi dane zaznać strachu, jakiego nie śmiałem sobie nawet wyobrażać.
   Słysząc donośny wrzask, otworzyłem oczy, jednak nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się dzieje. Po prostu nic nie rozumiałem. Czułem się sparaliżowany i ogłupiony, jakby ktoś wyrwał mnie ze snu przez silne uderzenie w twarz czymś ciężkim i zimnym. Przez kilka pierwszych sekund myślałem tylko o tym, żeby nie zwymiotować ze strachu. Chyba nawet nie muszę opisywać poziomu mojego przerażenia, bo był on nie do opisania. W skali od jednego do dziesięciu sięgał on, mniej więcej, pięćdziesięciu sześciu. Dopiero kiedy zdobyłem się na to, żeby przysiąść na krawędzi łóżka, powoli wracałem do rzeczywistości. Moje serce waliło tak szybko, że miałem wrażenie, iż za chwilę wybije mi dziurę w klatce piersiowej i wyskoczy na dywan. A ja będę nadal tak przestraszony, że nie zwrócę na to uwagi.

 Wtedy już byś nie żył, inteligencjo.

To tylko przenośnia, rany Boskie…
Do moich uszu nadal docierał głośny, pełen przerażenia wrzask.
Chryste, co się dzieje, co się do kurwy nędzy dzieje?!

 Frank, kretynie.

No przecież! Frank krzyczy jakby obdzierali go ze skóry, a ja siedzę sobie na łóżeczku i myślę… no właśnie, o niczym.

 Może biegnij zobaczyć co się z nim dzieje, idioto? To tylko taka drobna sugestia, no ale wiesz…

Tak, tak, wiem, doskonale wiem!
Ocknąłem się w końcu, po czym dość szybkim, ale i chwiejnym krokiem pokonałem odległość dzielącą moje łóżko od drzwi. Wybiegłem z pokoju i potykając się o własne nogi z głośnym hukiem upadłem na podłogę. Zakląłem tylko w myślach i podniosłem się jak najszybciej. Moje kolano pokryło się krwią, ale nie to było teraz najważniejsze. Musiałem w ekspresowym tempie znaleźć się przy nim. Zbiegłem, a może raczej zeskoczyłem, ze schodów. Po kilku sekundach dotarłem do kanapy, na której wcześniej spał niski chłopak. Wcześniej spał, teraz siedział i z przerażeniem wpatrywał się w okno, przez które wpadało blade światło księżyca, oświetlające jego drobną sylwetkę. No i oczywiście przy tym cały czas krzyczał. Podbiegłem do niego natychmiast. Najpierw tylko delikatnie potrząsnąłem jego ramionami. Gdybym zrobił jakiś gwałtowniejszy ruch, Frank mógłby przestraszyć się jeszcze bardziej, a wtedy kto wie, co mogłoby się stać. On był teraz gdzie indziej. Może i jego ciało siedziało tuż przede mną, może i z jego gardła wydobywał się donośny, przenikliwy wrzask, ale jego samego tu nie było. Umysł chłopaka błądził daleko stąd, widząc rzeczy tak straszne, że nawet nie chciałem sobie ich wyobrażać. Z resztą, nie o to chodzi. Moim zadaniem jest sprowadzić go z powrotem tutaj, do mnie.
- Frank, słyszysz mnie? – przemówiłem w końcu. – Jestem tu, uspokój się już! – potrząsnąłem chłopakiem, spoglądając w jego oczy. Dostrzegłem w nich tylko masę przerażenia. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie widziałem kogoś równie przestraszonego. – Jeżeli mnie słyszysz, to przestań krzyczeć!
I w tym momencie przerażony do granic możliwości Frank przestał wrzeszczeć. Oddychał bardzo szybko i płytko, zdawał się dusić połykanym przez siebie powietrzem. Siedział i z szeroko otwartymi oczami spoglądał w duże okno. Sprawiał wrażenie, jakby kompletnie nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności. Był zalany potem, a na jego mokre czoło opadało kilka zlepionych kosmyków ciemnych włosów. Dalej spoglądałem w jego skrzące się w blasku księżyca tęczówki, emanujące lękiem.
- Kurwa, Frank… - zacząłem cicho, łamiącym się głosem. Wziąłem głęboki oddech – Co się dzieje? – wyszeptałem błagalnie.
Wrócił. Mrugnął kilka razy i w końcu mnie zauważył. Odgłos jego szybkiego oddechu wypełniał pomieszczenie, które i tak było już pełne niewytłumaczalnej grozy. Brunet wreszcie popatrzył na mnie wzrokiem, który choć odrobinę przypominał mi jego zwyczajowe, ciepłe spojrzenie, pełne wdzięczności i nadziei. Niestety, oczy chłopaka wciąż w większości wypełniał strach. Wpatrywał się we mnie z zawodem. Jakbym był na tym świecie jedyną osobą, która może mu pomóc i równocześnie jedyną, którą on cokolwiek obchodzi. Po chwili ciszy wypełnianej ciężkim oddechem brązowookiego, usłyszałem jego słaby głos.
- G-Gerard… J-Ja… - mówił z wielkim trudem, próbując powstrzymać szloch. Jego oczy zaszkliły się od łez, a ja miałem wrażenie, iż nie mogłem zrobić absolutnie nic. Pozostało mi jedynie trwać przy nim, dopóki chłopak nie poczuje się lepiej. Podsunąłem się bliżej niego, pozostając w pozycji kucznej. Pośród rozrzuconej w nieładzie pościeli odnalazłem dłoń bruneta i chwyciłem ją delikatnie, by zaraz móc pogładzić i poczuć jego miękką skórę. Przez to chciałem dać mu do zrozumienia, że nie opuszczę go w tym najtrudniejszym momencie, że przy mnie nic mu nie grozi.
A jego dłoń w porównaniu z moją była taka drobna…
- Hej, ja tu naprawdę jestem. – powiedziałem łagodnie i w końcu jego wzrok skupił się na mojej twarzy. Oczy bo brzegi wypełnione łzami i przerażeniem, rozpalone, mokre od potu czoło i policzki blade niczym śnieg. To wszystko sprawiało, że chłopak siedzący przede mną wcale nie przypominał Franka, czyli tego radosnego, czasem wstydliwego bruneta o żywym spojrzeniu i sercu przepełnionym nadzieją oraz wiarą. – Nie musisz się już bać, rozumiesz? Absolutnie nic ci nie grozi. – mówiłem powoli i spokojnie, ponieważ brunet nadal był roztrzęsiony, a każdy milimetr jego filigranowego ciała drżał. Ciągle dopatrywał się czegoś w mojej twarzy. Spoglądał mi w oczy inaczej niż zazwyczaj, a ja zastanawiałem się dlaczego. Co wywołało w nim uczucie tego niekończącego się lęku? Odpowiedź na to pytanie w tym momencie nie była tak bardzo istotna. Teraz priorytetem było to, żeby Frank jak najszybciej poczuł się lepiej. Podniosłem się z podłogi, i usiadłem tuż obok niego na rozłożonej kanapie, nie puszczając jego dłoni. Chciałem zmniejszyć przestrzeń między nami, aby łatwiej prowadzić tą niecodzienną rozmowę. Jednak zanim zdobyłem się na zadanie jakiegokolwiek pytania, doszedłem do wniosku, że do niczego to w tym momencie nie doprowadzi. Po prostu objąłem go, przyciskając mocno do siebie. Myślę, że mogłem to uczynić w nieco nieporadny sposób, nie mam zbyt dużego doświadczenia w przytulaniu ludzi. Ale liczą się intencje, prawda? W każdym razie, ani się spostrzegłem, a brunet przylgnął do mojej klatki piersiowej, obejmując mnie rękami w pasie. Wtulił głowę w koszulkę, którą miałem na sobie i głośno zapłakał. Wszystkie do tej pory duszone w nim złe emocje wydostawały się na zewnątrz w postaci rzewnego płaczu i mnóstwa łez, które zalewały górną część mojej piżamy. Przycisnąłem go do siebie jeszcze mocniej. Nic nie było tym momencie tak ważne jak to, żeby mu pomóc, jakkolwiek by to nie wyglądało. Wiedziałem, że niewiele mogę zrobić. Mogłem mieć tylko nadzieję, że sama moja obecność ułatwi mu dojście do siebie. Z czasem, kiedy już moja koszulka została zalana przez naprawdę mnóstwo łez, roztrzęsiony Frank stopniowo przestawał dygotać. Pogładziłem jego skołtunione włosy, wciąż nie zmniejszając odległości między nami choćby o milimetr. Frank obejmował mnie w pasie, wbijając przy tym swoje drobne palce w moje żebra. Nie sprawiało mi to bólu, wiem, że robił to odruchowo, bo w głębi duszy nadal się bał. Głowę złożył mi na klatce piersiowej. I właśnie tak siedzieliśmy, złączeni ciepłem dłoni i równomiernymi uderzeniami serc, będąc dla siebie jedynym ratunkiem i źródłem pocieszenia. On nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo mi pomaga samą swoja obecnością w moim życiu.
   
 Nie mógł sobie z tego zdawać sprawy, bo nigdy mu tego nie powiedziałeś.

Fakt, nie powiedziałem. Ale mam zamiar.

 Aha, i co jeszcze? Bo akurat nagle w jakiś magiczny sposób znajdziesz w swoim zepsutym, pustym wnętrzu takie pokłady szczerości.

Co ty możesz wiedzieć o tym, jaki ja jestem naprawdę?!

 Jestem tobą, Way. Wiem o tobie wszystko.

Wyszło jak zawsze tak samo. W końcu nie wiem, co myślę, bo ten drugi skurwiel jak zwykle się wtrąca.
   Minęło sporo czasu, kiedy nareszcie brunet przestał płakać. Momentami jeszcze krztusił się powietrzem i wykonywał nieoczekiwanie, odruchowe drgnięcia, jak typowa osoba, która powoli dochodziła do siebie po histerycznym napadzie płaczu.
 - Możesz mi teraz powiedzieć, co się stało? – zapytałem niemal szeptem. Frank wziął głęboki oddech, aby po chwili fala wydychanego przez niego, ciepłego powietrza wydostała się z jego ust, przenikając przez moją cienką koszulkę.
 - Wiesz, Gerard… - wydukał w końcu z trudem, nie odrywając się przy tym od mojej klatki piersiowej. Ciężko mu było złożyć normalną, zrozumiałą za pierwszym razem wypowiedź, ale przecież wcale tego od niego nie wymagałem. Ważne, że był już bardziej opanowany. – Śniło mi się, że… - urwał, a ja poczułem jak jego palce jeszcze mocniej wbijają się w moje żebra. To, co chciał mi powiedzieć, sprawiało mu niewysłowiony ból. – Moja matka, ona… nie żyje. Gerard, ona umarła, widziałem to. – przytuliłem go jeszcze mocniej.
 - Mój Boże, Frank… - westchnąłem ciężko – To był tylko sen. Jedynie przerażający, nie mający kompletnie żadnego znaczenia sen. Po prostu… Cholera, po prostu już się uspokój, dobra?
Jestem beznadziejny. On potrzebuje gigantycznej dawki naprawdę ciepłych słów, pocieszenia i zrozumienia, a ja najzwyczajniej w świecie każę mu się uspokoić? Po tym, jak we śnie zobaczył śmierć własnej matki? Brawa, brawa dla mnie. Empatia, poziom: Gerard Way, czyli innymi słowy, zero.

 Radzę ci najzwyczajniej w świecie pogodzić się z tym, że nigdy nie będziesz przyjazną osóbką, poświęcającą się dla całego społeczeństwa, otwartą na cudze prośby. Bo jesteś sobą.

Jestem skurwielem. I przyznaję się do tego po raz nie wiem który raz.
Musiałem w jakiś sposób zastąpić to, że nie potrafię słownie pocieszać ludzi w potrzebie. Chwyciłem w dłonie jego twarz i spojrzałem w te bursztynowe, zapuchnięte od płaczu oczy. Wpatrywał się we mnie uważnie, a jego wzrok był pełen smutku.
 - Posłuchaj mnie teraz. – powiedziałem stanowczym i dosyć szorstkim tonem. Zbyt szorstkim. – Frankie… - spuściłem głowę i głośno wypuściłem powietrze z ust. Nie miałem siły, naprawdę nie miałem. Ale on mnie potrzebował, takiego jakim byłem, nawet jeśli byłem okropny i niekompletny. I tylko on mógł to zmienić. – Przepraszam cię za to, jaki jestem, ale chcę cię teraz pocieszyć. – po chwili zdałem sobie sprawę, jak idiotycznie zabrzmiały moje słowa. To tak jakbym stał na przejściu dla pieszych z innymi ludźmi, po chwili zapaliłoby się zielone światło, a ja oznajmiłbym wszystkim w pobliżu: „Uwaga, popatrzcie na mnie, teraz będę przechodził przez ulicę!” Jestem żałosnym idiotą.

 W istocie.

A ciebie ktoś w ogóle pytał o zdanie?!

 - W snach widzimy różne rzeczy – mówiłem dalej, nieco łagodniej - Raz są one miłe i przyjemne, na tyle, że nie chcemy się nawet budzić, ale zdarza się też, że śnią się nam sceny okropne i przerażające. Nie zmienia to jednak faktu, że sny to tylko sny i nie masz się czym przejmować. – zdobyłem się na słaby uśmiech, nie wiem jakim cudem, ale udało mi się to. Poczułem, że jak dotychczas chłodne policzki chłopaka zaczynają robić się cieplejsze, a jego twarz nabiera koloru. Wydawało mi się, że jego oczy odrobinę pojaśniały, jakby ponownie zaczęły nabierać tego stłumionego przez strach blasku. Chłopak uniósł ręce i ujął w swoje drobne, chude palce moje dłonie, spoczywające na jego policzkach. Światło dzienne ujrzały przepiękne, malinowe rumieńce, a moje lodowate serce zabiło szybciej. Po raz pierwszy od dłuższego czasu zobaczyłem w nim tą zagubioną radość.
 - Widzę jak się starasz, to wielkie szczęście mieć obok siebie kogoś takiego. – obdarzył mnie przyjaznym, pełnym zrozumienia spojrzeniem. – Ale… Boję się, po prostu… To moja matka. Matka, którą zostawiłem samej sobie, matka od której uciekłem. – mówił łamiącym się głosem. Poczułem, że jego dłoń ponownie zaczyna drżeć. Cholera, a przecież już było w porządku… - Jeżeli coś jej się stało to ja… Ja sobie tego nie daruję, rozumiesz? Nigdy. – urwał i ukrył twarz w wytatuowanych dłoniach. Ponownie patrzyłem, jak strach w połączeniu ze smutkiem powracają do niego ze zdwojoną siłą. Nienawidzę czegoś takiego. Nie mogę patrzeć, kiedy ktoś tak mi bliski, ktoś tak niewinny i dobry cierpi, a ja jestem kompletnie bezsilny i bezradny. Po prostu siedzę i patrzę na to wszystko, pozbawiony możliwości jakiegokolwiek działania. A co jest najgorsze? To, że tak cholernie chciałbym mu pomóc, niczego innego w tym momencie nie chciałem. Ale ja najzwyczajniej w świecie nie wiem jak. Mogę tu siedzieć, być przy nim, wspierać go słowami…

 Tak, żebyś ty jeszcze rzeczywiście potrafił go wspierać…

Potrafię! Ty jeszcze o tym nie wiesz, ale ja potrafię, daję słowo!

 „Ty”? Przecież rozmawiasz sam ze sobą! Nie rób z siebie schizofrenika.

Toczyłem wewnętrzną walkę, od której nie potrafiłem uciec, choćbym nie wiem jak bardzo chciał. Nawet nie wiem w jakim celu pytałem się własnego sumienia o zdanie. Ba, ja nawet nie wiem, czy mogę to nazwać sumieniem, bo przecież sumienie powinno pomagać nam w odróżnianiu dobra od zła. A ten wewnętrzny głos we mnie sam w sobie był złem.

 Chociaż raz zrób to, co podpowiada ci serce. Chrzanić to, o czym myślisz i to, co uważasz za słuszne. Zacznij ignorować swoje rozterki i posłuchaj serca, jeśli je w ogóle masz.

Mam po prostu mówić to, co w czuję? To, co w danym momencie przychodzi mi do głowy?

 Dokładnie. Za dużo czasami myślisz, Gerard.

Zatem w porządku. Mam serce, jest jakie jest, ale je mam. Muszę to tylko pokazać.
 - Frank… - objąłem go ramieniem i przyciągnąłem do siebie. Chłopak ułożył swoją głowę na moim ramieniu, nadal zakrywając twarz dłońmi. – Słuchaj… Ja wiem, że jestem okropnie beznadziejny w pocieszaniu ludzi… – usłyszałem ciche parsknięcie śmiechem. Zrobiło mi się odrobinę lżej. – Ale przysięgam na wszystko, w co wierzę, że nic ci już nie grozi. – brunet zabrał dłonie z twarzy i spuścił wzrok, wlepiając go gdzieś w rozłożony na kanapie koc.
 - Dlaczego jesteś tego taki pewien? – zapytał zrezygnowanym tonem. Brzmiał, jakby się poddał, jakby nie miał już o co walczyć. Jakby przestawał wierzyć we wszystko, co dobre.
 - Bo jestem przy tobie. – wyszeptałem, nachylając się odrobinę ku niemu. Podniósł głowę i spojrzał na mnie, a ja spostrzegłem coś, za czym tęskniłem od jakiegoś czasu – ten uśmiech. Nie był on dokładnie taki sam jak wtedy, gdy Frank doświadczał pełni szczęścia, albo kiedy wskakiwał w kałużę z wodą. Ale dzięki temu miałem pewność, że opłaca się moja wewnętrzna walka.
Chłopak sprawiał wrażenie wycieńczonego do granic możliwości. Miał już dość tego strachu, jakiego dziś doświadczył. Z resztą, ja też bałem się dziś jak nigdy. Brunet położył się i wtulił twarz w poduszkę.
 - Gerard? – odezwał się po chwili.
 - Tak?
 - Zostaniesz tu dopóki nie zasnę? – rzucił mi to dziecięce spojrzenie spod opadających na czoło, ciemnych kosmyków. Westchnąłem cicho i uśmiechnąłem się nieznacznie.
 - No jasne. – popatrzył mi w oczy, usatysfakcjonowany moją odpowiedzią, po czym przewrócił się na drugi bok. Usiadłem przy nim i powoli gładziłem jego włosy, zastanawiając się ile czasu będzie mi dane przy nim spędzić. Wpatrywałem się w spokojnie leżącego naprzeciwko mnie chłopaka i w końcu poczułem, że zrobiłem wszystko, co tylko mogłem. Nawet, jeśli nie były to nic specjalnie wielkiego. Byłem z siebie zadowolony, z całą satysfakcją mogę to przyznać. A teraz pozostało mi tylko czekać, aż Frank zaśnie. Cudownie było widzieć go tak po prostu leżącego tuż obok mnie, bez policzków mokrych od łez, bez krótkiego, urywanego oddechu. Teraz znowu był sobą i to było w tym wszystkim najpiękniejsze.

***

   Kiedy uznałem, że chłopak już śpi, powoli wstałem z kanapy z zamiarem ponownego udania się do własnej sypialni. Kiedy już miałem iść w stronę schodów, zatrzymał mnie dotyk ciepłej dłoni. Odwróciłem się szybko z grymasem strachu na twarzy.
Na wpół przytomny brunet leżał na brzuchu twarzą do mnie.
 - Nie odchodź, proszę… - powiedział ledwo zrozumiałym szeptem.
 - Boże, wiesz jak mnie przestraszyłeś? Miałeś przecież spać. – odpowiedziałem.
 - Zostań. – wyszeptał ponownie, jakby nawet nie usłyszał albo nie zrozumiał mojej odpowiedzi. Co miałem zrobić? Nie mogłem go opuścić, kiedy tak bardzo chciał, żebym z nim został. W sumie, jakaś część mnie, bardzo mała i nieśmiała, rzadko dająca o sobie znać, chciała z nim zostać. A dlaczego? Może dlatego, że sam siebie dokładnie nie znam.
 Wróciłem na kanapę i położyłem się obok niego. Chłopak odwrócił się w moją stronę.
 - Obiecujesz, że będziesz tu, dopóki będę tego potrzebował? – zapytał, nawet nie otwierając oczu. Przypominał odrobinę lunatyka, jednak wiedziałem, że jest w pełni świadomy tego, co mówi.
 - Tak. – odpowiedziałem krótko.
 - A jeśli ja ciągle tego potrzebuję?

Oślepiło mnie jasne światło reflektorów, gwizdek lokomotywy rozbrzmiewał w uszach. Jakby potrącił mnie pociąg towarowy.

 No dalej, Way. Chyba nie masz problemu z odpowiedzią na jedno pytanie.

Nigdy w życiu.

 Więc dlaczego milczysz?

Po prostu myślę!

 Nie myśl za dużo, wiesz przecież, że to nie ma sensu.

Jeśli miałbym być teraz szczery, coś we mnie wtedy pękło. Jakby jedno z ogniw łańcucha skurwielowatości, skuwającego moje serce, roztrzaskało się na milion malutkich kawałeczków. I to było przyjemne uczucie. Jakbym powoli stawał się wolny. Wolny od własnej pustki, własnego zła i samotności.
 - W takim razie, zawsze będę przy tobie.
Zasnął, owinięty zielonym kocem i moimi ramionami.