poniedziałek, 18 lutego 2013

Rozdział 10

  Tak, to cud! Wyrobiłam się z nowym rozdziałem na dziś, już na DZIŚ!
Normalnie to byłoby nierealne, ale ten rozdział bardzo lubię C:
Nie, nie dzieje się w nim nic szokującego, nie ma pościgów i wybuchów wulkanów.
To po prostu... Dalszy rozkwit przyjaźni? Tak, można chyba tak powiedzieć.
Ale w następnych rozdziałach będą pościgi i wybuchy!
Nie, nie będzie ich.
Ale będzie interesująco. Naprawdę :P
Indżoj :D




   Drzwi do mojego pokoju skrzypnęły przeciągle, po czym znaleźliśmy się w sypialni. W miejscu, które było moją duchową ostoją, miejscem odpoczynku i natchnienia. Szafa oraz biurko, przy którym siadałem niezwykle rzadko, ponieważ służyło mi ono głównie do przechowywania moich pomocy artystycznych typu farby, kredki, ołówki, bloki i szkicowniki. Było jeszcze moje niewielkie łóżko, na którym ledwo co zmieściłyby się dwie osoby i stołek, który codziennie z niewiadomych przyczyn stał w innym miejscu, nawet jeśli nie pamiętałem, abym go w ogóle ruszał. I oczywiście niewielki balkonik z widokiem na ulicę i mieszczący się po jej drugiej stronie park. W sypialni panował niezły bałagan. Nie, w sumie to gigantyczny bałagan. Łóżko pozostawione w kompletnym nieładzie, na którym leżały brudne skarpety, bokserki i podkoszulki nie tylko te z przed paru dni, ale może i sprzed paru tygodni. Podłoga była wręcz usłana nieskończonymi, starymi pracami, które po prostu porzuciłem, bo pewnie uznałem, że wychodzą kiepsko. Wcześniej wspominanego biurka prawie nie było widać. Było ono jedną, wielką stertą…  dosłownie wszystkiego! Od ubrań przez kredki i farby do niedojedzonych kanapek i słoiku po dżemie. Bajzel, przerażający normalnych ludzi bajzel.
- No tak… Widać, że jesteś artystą – powiedział brunet i parsknął śmiechem, widząc mój artystyczny pierdolnik.
- Wiem, wiem – odrzekłem, tonem wskazującym na zażenowanie moją własną osobą. – Najzwyczajniej w świecie mam problem z utrzymaniem porządku przez dłuższy czas, a jestem praktycznie cały czas skupiony na czymś innym. Zwyczajnie nie mam kiedy sprzątać – przyznałem szczerze, drapiąc się po głowie. Uśmiechnąłem się głupawo, próbując ukryć moje zakłopotanie. – Znajdź sobie kawałek mniej skażonego brudem miejsca i usiądź.
Frank odgarnął kilka szpargałów i usiadł po turecku na samym brzegu łóżka. Ja w tym czasie wyciągałem z różnych szafek zbiory najlepszych, stworzonych przeze mnie prac. Kiedy znalazłem coś nadającego się do pokazania, podałem chłopakowi pierwszą teczkę. To były rysunki w ołówku, wszystkie stworzone jakiś rok temu. Brunet przyglądał się każdej pracy z wielką uwagą i szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.
- No i co o nich myślisz? – zapytałem, przerywając trwającą już dłuższy czas ciszę – Może nie jest to wybitne mistrzostwo, ale według mnie to jedne z moich najlepszych rysunków… - wybełkotałem niepewnie.
Frank obdarzył mnie spojrzeniem, które mógłbym zatytułować „Czy ty człowieku aby na pewno dobrze się czujesz?”
- Gerard, oszalałeś? – niemal wrzasnął, głosem przepełnionym pretensją – To jest świetne! Nie żebym był jakimś krytykiem sztuki czy coś, ale to na pewno najlepsze rysunki jakie w życiu widziałem. Masz wielki talent, cholero! – energicznie podniósł się z łóżka, nadal trzymając w dłoniach jedną z moich prac. Spojrzał na mnie łagodnym wzrokiem. – Nie dziwię się ani odrobinę, że potrafisz się z tego utrzymać. Sam dużo bym zapłacił za takie rysunki. – przerwał i odłożył kartkę na łóżko i obdarzył mnie pełnym podziwu spojrzeniem. – Jesteś niesamowity, doprawdy niesamowity. – Uśmiechnął się, a jego jasnobrązowe oczy zamigotały radosnym, złotawym blaskiem. Zrobiło mi się niezwykle miło, miałem ochotę go serdecznie uściskać, dziękując mu tym samym za to, jak bardzo mnie wspiera. Nawet, kiedy nie jest tego świadomy. Ale nie zrobiłem tego, po prostu stałem i wpatrywałem się w jego uśmiechniętą twarz i migoczące oczy.

  Tak, tak, Way. Postój tak jeszcze trochę, na pewno dobrze ci to zrobi.

Dobra, już, wracam. Jestem z powrotem na ziemi.
- Pokażesz mi jeszcze jakieś swoje prace? Bardzo cię proszę… - zapytał nagle błagalnym tonem. W sumie, nie miałem na to zbytniej ochoty, ale skoro on tak nalegał...
- Jeśli tak bardzo chcesz… - odrzekłem, a Frank uśmiechnął się od ucha do ucha. Zastanawiałem się nad tym, jaka praca z moich zbiorów mogłaby mu się jeszcze spodobać. Szperałem we wszystkich szafkach, kiedy nagle usłyszałem za sobą donośny głos zdumionego czymś chłopaka.
- Ależ to wielkie! – krzyknął. Znalazł te ogromne płótno ze szkicem pejzażu dla bogatego faceta.
- Ach, to… - zacząłem zrezygnowany. – Moja najnowsza praca dla jakiejś szychy z wielkiej firmy. Termin na oddanie jej zbliża się nieubłagalnie, a ja nawet nie jestem pewien, czy skończyłem szkic – mówiłem, a Frank oglądał każdy milimetr płótna. – To ma być pejzaż, więc postawiłem na prostotę. Tylko góry, niebo i drzewo. Ale czegoś mi tu wciąż brakuje i sam nie wiem czego…
Brązowooki oderwał się od szkicu i nadal siedząc na podłodze, zadarł głowę do góry. Spojrzał na mnie wzrokiem pełnym zrozumienia. Po chwili ponownie zaczął przyglądać się zaczętemu pejzażowi.
- Daj spokój, przecież to jest piękne. – Przejechał bladymi, chudymi palcami po krawędzi płótna.  – W prostocie siła, no nie? Kiedy nadasz mu jeszcze kolorów, będzie oszałamiający, na pewno. – Ponownie się odwrócił i spoglądając na mnie swoimi roziskrzonymi oczami, uśmiechnął się w niezwykle pokrzepiający sposób. Ten uśmiech mnie motywował, sprawiał, że na nowo odkrywałem, dlaczego żyję. A żyję właśnie dla świadomości, że to, co robię, ma jakikolwiek sens. A ma taki sens kiedy mam dla kogo to robić.
Brunet podniósł się z podłogi, otrzepał spodnie i poklepał mnie lekko po plecach.
- Wszystko wyjdzie ci tak, jak sobie to zaplanowałeś. Ja w ciebie wierzę. W końcu, jesteś cholernym artystą! – podsumował donośnym, radosnym głosem. Zaśmiałem się cicho.
- Dzięki, Frankie – odparłem ciepło – jesteś świetnym motywatorem. – Skwitowałem i uśmiechnąłem się szczerze. Nadal mokre włosy chłopaka opadały mu niechlujnie na twarz, odrobinę zasłaniając przy tym jego bursztynowe oczy. Próbowałem przywyknąć do widoku Franka w moich ubraniach, ale kiedy tylko ponownie sobie to uświadamiałem czułem, że się rumienię. To wydawało mi się takie w pewien sposób… matczyne? Czy ja zachowywałem się jak jego matka? Nie, no błagam, co ja tutaj chrzanię…

  Frankie, zupka stygnie, chodź na obiadek!

Jedno jest pewne. Powoli zaczyna mi odbijać i to tak na poważnie.
- Chodź, wyłazimy z tej krainy syfu - rzekłem, zmierzając w stronę drzwi.

***

   Kiedy opuściliśmy mój pokój, było grubo po dwunastej. Ja absolutnie nic sobie z tej godziny nie robiłem. Normalnie o tej porze nawet nie myślę o śnie, ale mój towarzysz mógł być już znużony tym całym dniem.
- Frank, jeżeli jesteś zmęczony i chciałbyś iść spać, to tylko mi powiedz – rzuciłem, schodząc po schodach.
- Nie martw się, dotrzymam ci towarzystwa. Sam jestem nocnym markiem – odrzekł, zeskakując z ostatniego schodka. Rzucił mi zadziorny uśmiech, opierając się o ścianę. Przewróciłem oczami i westchnąłem głośno.
- Mówisz? Dobra, zobaczymy – prychnąłem nonszalancko. – Zatem, co robimy panie „nocny marku”? – wykonałem w powietrzu ironiczny cudzysłów. Chłopak zmrużył oczy i podrapał się po brodzie, udając filozoficzne zamyślenie.
- Wiesz, w sumie… - odparł po chwili przeciągłym tonem. – Zjadłbym coś. Co ty na to?
Zlustrowałem go spojrzeniem, szukając jakichś oznak sarkazmu, ale się ich nie doszukałem. On naprawdę chciał coś zjeść. Trochę za późno na normalną kolację. Zazwyczaj o tej porze nie mam ochoty na jedzenie, ponieważ jestem pogrążony w obowiązkach rysownika. A co mi tam, raz przecież mogę zrobić wyjątek.
- Pomyślałem o tym samym – skłamałem. – W takim razie… - przerwałem, zastanawiając się, co ja w ogóle mam do jedzenia. Krakersy. Nie, one odpadają, leżą w szafce nie ruszone już pół roku i to dlatego, że zwyczajnie ich nie lubię. Więc, po co w ogóle je tam trzymam? To chyba na wypadek jakiejś powodzi, wtedy nie będę wybrzydzał. Ogólnie, rzadko kiedy wychodzę po normalne zakupy. Kiedy mam na coś ochotę, idę i kupuję to. Nie jest to zazwyczaj nic konkretnego, tylko jakaś przekąska typu chipsy czy ciastka. Z tego powodu moja lodówka praktycznie cały czas świeci pustkami. – Możemy zrobić tosty – zaproponowałem. Chyba kawałek chleba, sera i resztki szynki jeszcze się znajdą. Frank skinął radośnie głową, po czym wkroczyliśmy do kuchni. Nie pomyliłem się, trzy podstawowe produkty do zrobienia tostów znalazły się. Dziękujmy Panu za opiekacz do kanapek! Ach tak, no i jeszcze kawa. Ona była u mnie zawsze, nie rozstawałem się z nią. Czasami wolałem zrezygnować z, dajmy na to, nowych farb, żeby mieć na kawę. Niektórzy mówili, że to już uzależnienie i nie wyjdzie mi to na dobre. Ja jednak jestem tak bardzo oczarowany tym napojem i jest mi on tak niezbędny do normalnego funkcjonowania, że te oszczerstwa nie wywierały na mnie żadnego wrażenia.
Może jutro rano wyjdę po prawdziwe zakupy? Ze względu na Franka, ja bym przeżył ten jeden dzień więcej na samej kawie. Chwila, rano? Tak, rano. Tyle, że „rano” to u mnie jedenasta.
- Jak byś mógł, wyjmij z lodówki ser i szynkę. Ja w tym czasie poszukam opiekacza – powiedziałem, przeszukując kuchenne szafki.
Krzątaliśmy się po kuchni niczym dwie pracowite gosposie. Ja robiłem kanapki, a Frank umieszczał je w opiekaczu. Zgrany z nas duet, pomyślałem. W sumie, fajnie jest z kimś tak po prostu robić tosty w nocy. Jakaś miła odmiana od moich codziennych zajęć. Zaśmiałem się sam do siebie. Jeszcze nie tak dawno nawet nie pomyślałbym, że może spotkać mnie coś tak miłego. Czułem się wspaniale. Kto w ogóle miałby ochotę, aby z kimś takim jak ja robić tosty o dwunastej w nocy? Tylko ktoś, kogo mogę nazwać przyjacielem.
Zjedliśmy nasze opiekane kanapki z wielkim apetytem, popijając wszystko kompotem, który cudem znalazłem gdzieś na dnie lodówki. Chyba został mi on po ostatniej wizycie Mikey’go. Mój brat nie przychodził do mnie z wizytą z byle czym. Przynosił mi albo kompoty, albo inne przetwory. Ogórki, tak… Uwielbiałem ogórki w zalewie octowej, którymi czasem mnie obdarowywał.
Najedzeni usiedliśmy na kanapie w salonie. Przez przypadek moje ramie spotkało się z ramieniem Franka.

  No i co z tego?

Jejku, nic z tego, czy ja coś mówię? Nic nie mówię…

  To dlaczego myślisz o tym, jakby to było coś niezwykłego?

Wcale tak o tym nie myślę!

  No jasne, jasne... Jaki to sens, kłócić się z samym sobą, Way? Przecież ja i tak mam rację.

O czym to ja w ogóle mówiłem? W każdym razie, poczułem na sobie dziwne dreszcze, których nijak nie potrafiłem powstrzymać, czy chociażby puścić je mimochodem. Świadomość, że przez niego moje ciało zachowuje się inaczej, niż zazwyczaj, nie dawała mi spokoju. To przecież idiotyczne. Przypadkiem go dotknąłeś.

  Zawsze mówiłeś, że nie wierzysz w przypadki, Gerard…

A od dziś wierzę! Kurwa, wierzę!
Potrafiłem kłócić się kłócić sam ze sobą godzinami. Robiłem to notorycznie. Czasami miałem wrażenie, że przez to, iż większość życia spędzałem samotnie, gdzieś w środku stworzyłem sobie drugiego mnie, aby móc się czasem do kogoś odezwać. Teraz to „drugie ja” bardzo mnie denerwowało, a nawet męczyło, ponieważ często odzywało się niepytane.
- Frank... – Zmieniłem pozycję, odwracając się tak, że siedziałem przodem do jego twarzy. – Gdybym w swoim pokoju nie miał… tego, co mam – parsknąłem nerwowym śmiechem -  na pewno byś tam spał. Ale z racji, że nie chcę, abyś się przez ten syf czymś zaraził, będziesz spał na tej kanapie. – Poklepałem ręką obicie sofy. – Jest rozkładana i bardzo wygodna.
Chłopak uśmiechnął się łagodnie, spojrzał na mnie i lekko kiwnął głową.
- Mną się nie przejmuj, Gee – odparł, machając dłonią w powietrzu. – Mógłbym spać nawet na podłodze, nie wymagam wielkiej wygody. – Wdzięczność, którą w tym momencie wyrażał, była wręcz nie do opisania. Ale to ja byłem mu wdzięczny jeszcze bardziej, mianowicie za to, że ofiarowywał mi swoją przyjaźń, tym samym zmieniając mnie w lepszą osobę. Jeszcze nikomu się to nie udało, ale czułem, że Frank dopnie swego.
   Dochodziła pierwsza w nocy. Sporo czasu zajęło nam przygotowanie i zjedzenie naszych przepysznych tostów. Siedzieliśmy jeszcze trochę na kanapie, kiedy Frank ziewnął przeciągle, zasłaniając przy tym usta swoją drobną dłonią.
- No, panie nocny marku – zacząłem ironicznym tonem – widzę, że czas iść spać – powiedziałem, a chłopak tylko zaśmiał się cicho, z dłonią przy twarzy. Potarł swoje oko, niczym zaspane dziecko.
- Może i masz rację – rzekł rozanielonym głosem.
- Więc podnieś tyłek, z łaski swojej. Rozłożę ci łóżko i polecę szybko po jakąś w miarę czystą pościel. – Zaśmialiśmy się równocześnie. Na chwilę wybiegłem z salonu, aby zaraz wrócić z pościelą dla bruneta. Przyniosłem mu niewielką poduszkę i gruby koc w jasnozielone misie na ciemnozielonym tle. Chłopak, ujrzawszy swoje nakrycie, zachichotał głośno.
- Jaki uroczy kocyk! – wrzasnął. – Skąd masz to cudo?
- Chyba spodobał mi się dawno temu na jakimś targu staroci. Był całkiem tani. Leżał w szafie nieruszany jakieś dwa lata i w końcu przyszedł czas, że nawet on mi się na coś przyda – zaśmiałem się, wypowiadając te słowa, po czym podałem mu kocyk. Położył go tuż obok poduszki. Odwrócił się i obdarzył mnie niezwykle czułym spojrzeniem.
- Ja wiem, że już to mówiłem… I wiem, że to naprawdę niewiele znaczy i niewiele wnosi do czegokolwiek… - mówił powoli, jakby chciał wytłumaczyć mi coś bardzo ważnego i trudnego zarazem – Ale dziękuję ci. Tak bardzo ci dziękuję, Gerard. – Zbliżył się do mnie, obdarzył ciepłym, ale i w pewien sposób przejmującym uśmiechem, po czym mocno objął mój tors, a głowę złożył na mojej klatce piersiowej. Frankie był niziutki, idealnie mieścił mi się pod brodą. Moje serce przyspieszyło, nie panowałem nad tym, nad niczym już nie panowałem. Co się działo, to się działo. Mimo towarzyszącemu mi dziwnemu skołowaniu, czułem się niesamowicie dobrze. Tak ciepło, przyjemnie. Czyjeś ramiona ogrzewające twoje spragnione czułości ciało… Nie dane mi było zaznać czegoś takiego zbyt często. Zapamiętywałem każdy szczegół tej chwili: jego delikatną, ciepłą skórę, zapach tych wiecznie roztrzepanych, ciemnych włosów, który teraz czułem bardzo wyraźnie i jego oddech, ciepły i równomierny, owiewający moją odsłoniętą szyję. To wszystko sprawiało, że miałem wrażenie, jakbym przebywał w najcudowniejszym śnie. Śnie, gdzie liczył się tylko on. Splotłem swoje dłonie na jego biodrach, tym samych zmniejszając przestrzeń między nami praktycznie do minimum. Wtuliłem policzek w jego miękkie włosy.
- Przestań mi za wszystko dziękować – mówiłem, gładząc powoli jego plecy. – Robię to, co uważam za swoją powinność. Chcę dla ciebie jak najlepiej, bo jesteś… - urwałem, aby wziąć oddech i zastanowić się przez moment nad tym, co chciałem powiedzieć, żeby nie walnąć żadnej, nieprzemyślanej głupoty. – Jesteś dla mnie bardzo ważny. – Moja dłoń przesunęła się ku górze, aby zatopić się w jego włosach. 
- Gerard, wiedz tylko, że uratowałeś mi życie – niemal wyszeptał. Czym bardziej wtulał się we mnie, tym trudniej było mi zrozumieć jego słowa. Mówił praktycznie w moją koszulkę, ale to nic. Nagle poczułem, że łzy powoli zaczynają gromadzić się w kącikach moich oczu.

  Nie, Gerard, opanuj się, błagam…

Próbowałem, tak bardzo próbowałem… Jednak już po chwili pierwsza słona kropla spłynęła po moim policzku. Otarłem ją jak najszybciej, tym samym odrywając się od chłopaka. Nie chciałem, aby widział, że płaczę. Mógłby pomyśleć, że to z jego winy, a przecież wcale tak nie jest. Ja po prostu zaczynałem czuć, co to szczęście.
- Idź już spać. To był długi dzień, Frankie - powiedziałem, po czym głośno wypuściłem powietrze przez usta.
- Tak, wiem… - odparł. Ponownie zauważyłem na jego policzkach te uwielbiane przeze mnie, malinowe rumieńce. Chłopak powoli wpełznął pod zielony koc. Tak naprawdę, wcale nie chciało mi się spać. Mógłbym tak z nim tu stać do jutra. Ale nie, tak będzie lepiej, dla każdego z nas.
- Dobranoc – powiedział i ostatni raz spojrzał na mnie swoimi bursztynowymi oczami, by za moment wtulić głowę w poduszkę. Podszedłem do krawędzi kanapy i ukucnąłem tuż naprzeciwko jego twarzy. Chłopak spojrzał na mnie z widocznym zakłopotaniem. Zbliżyłem się do niego i pogładziłem jego rozłożone w nieładzie na poduszce włosy.
- Dobranoc, Mały. – Obdarzyłem go jak najszczerszym uśmiechem i odszedłem. Zgasiłem światło w salonie, po czym szybkim krokiem pokonałem schody na górę. Będąc już przy sypialnianych drzwiach, odwróciłem się, by jeszcze raz popatrzeć na leżącego w salonie bruneta, po szyję nakrytego ciemnozielonym kocem w misie.

wtorek, 12 lutego 2013

Rozdział 9

  Tak, wiem, moje tempo jest zabójcze.
Tak, wiem, w tym opowiadaniu nie dzieje się nic konkretnego.
Tak, wiem, nikogo to nie obchodzi.
Ale! Jest jedno ale. I to takie, że oto następny rozdział wytworów mojego chorego umysłu. Smacznego.
Komentujcie, ja nie gryzę C;




    Przychodzi w życiu każdego człowieka (nawet takiego skurwiela jak ja) taki moment, gdy pytasz siebie samego: "Jaki to wszystko ma sens? Po co ci to?" Zaczynasz czuć swojego rodzaju pustkę, bardzo trudną do wypełnienia. W końcu dochodzisz do wniosku, że mimo posiadania wszystkiego, co potrzebne, czyli domu, pieniędzy, telefonu i innych pierdół, wcale ci to nie wystarcza i po jakimś czasie te wszystkie rzeczy tracą na swojej wartości tak bardzo, że kompletnie nie poświęcasz im już swojej uwagi. Tak, żyłem tylko dla siebie. Kiedy miałem to, czego chciałem, czułem się zadowolony i spełniony, kompletnie w nic niezaangażowany, od nikogo i niczego niezależny. Myślałem, że tak można żyć i nie ma w tym nic złego. Boże, teraz widzę, jak bardzo się myliłem... Powoli zatracałem się w swojej samotni życia. Niezależność, którą kiedyś tak bardzo uwielbiałem, stawała się moim przekleństwem. Zostawałem sam, otoczony nic nieznaczącymi przedmiotami, jednak w końcu coś zrozumiałem. Nareszcie pojąłem to, co najważniejsze. Jeśli nie masz z kim dzielić tego, co masz, nawet jeśli masz tego niewiele, to twoje życie jest nic nie warte. Prawdziwie żyć można jedynie wtedy, kiedy możesz obdarować kogoś cząstką siebie, swoim smutkiem, radością, złością czy chociażby miłością. Człowiek egzystując sam dla siebie , absolutnie nic nie zyskuje. Może jedynie umacniać się we własnej samotności, obserwując, jak wszystko dookoła niego umiera. Czasami chciałem umrzeć. Nie widziałem w śmierci nic przerażającego. Była ona nawet w pewien sposób fascynująca. Ale nie chciałem umrzeć sam, a ta wizja nawiedzała mnie bardzo często. Moje zwłoki leżące w trumnie pośrodku pustej sali, przy której siedziałby pewnie tylko mój brat. Na szczęście ocknąłem się w porę. Przerwałem mroczny sen o życiu i w końcu zacząłem naprawdę żyć. Zdobywałem zaufanie osoby, która powoli stawała się dla mnie kimś, z kim mogę podzielić się absolutnie wszystkim. Ten niewielki, acz znaczący krok naprzód, dostarczał mojemu życiu światła. Tego światła, którego tak bardzo mi brakowało, za którym nieświadomie tęskniłem każdego dnia mojej ziemskiej tułaczki.
  Powoli uczyłem się kochać. Tak po prostu, za nic, bez powodu.

***

  Staliśmy na progu mojego domu. Niebo tej nocy było praktycznie bezchmurne i cudownie rozgwieżdżone, a księżyc świecił wyjątkowo wyrazistym blaskiem. Wszystko to sprawiało, że wcale nie chciało mi się chować w mieszkaniu, ale widziałem, że mój towarzysz marzł, więc pośpiesznie przekręciłem kluczyk w drzwiach. Wchodziliśmy do środka kompletnie po omacku. Włącznik skutecznie się przede mną ukrywał, lecz w końcu udało mi się go odszukać i w przedpokoju natychmiast rozbłysło blade światło. Frank stał w miejscu, przypatrując się wszystkiemu z wielką uwagą.
- Jejku, Gerard, jak ty ładnie mieszkasz - powiedział chłopak głosem pełnym zachwytu, błądząc wzrokiem po każdym zakamarku mojego salonu. Zadarł głowę do góry i począł uważnie przyglądać się dość nowatorskiemu żyrandolowi, który wynalazłem kiedyś na pchlim targu. Miał on gigantyczny klosz, zajmujący jedną czwartą sufitu, kształt rombu i wyrazisty, szkarłatny kolor. Byłem taki zadowolony, kiedy go kupiłem. Pamiętam to do dziś. Jednak był on tak wielki, że musiałem wynająć kolesia z przyczepką, żeby zawiózł mi go do domu. Kiedy byliśmy już u mnie, ów facet zapytał, czy byłbym na tyle uprzejmy i zapłacił za tą usługę, a ja zatrzasnąłem mu samochodowe drzwi przed nosem, odczepiłem przyczepkę z żyrandolem i zwiałem. Facet był tak zbity z tropu, że nawet nie zareagował na to, że zabieram jego przyczepkę. Zachowałem się jak ostatni kretyn, ale wtedy nie miałem przy sobie ani centa, a nie chciałem się tłumaczyć. Dwa dni później przyjechała do mnie policja, a ja musiałem oddać przyczepkę i zapłacić za transport. To było tak upokarzające, że poczułem się jak kryminalista z IQ poniżej 50. Dobrze, że cały ten gość nie wniósł sprawy do prokuratury, bo miałbym niezły sajgon. Całe szczęście, obyło się bez tego.

 Uwaga, Gerard Skurwiel Way, złodziej przyczepek, jest na wolności! Chrońcie kobiety i dzieci!

Chryste, czasem na serio myślę, że wizyta u psychologa wcale by mi nie zaszkodziła.
- Oj nie przesadzaj, Frank - odrzekłem głosem przepełnionym ironicznym zawstydzeniem. - Wersal to nie jest, ale lubię swoją przytulną chałupkę. Mam tu wszystko, czego mi trzeba, tu jest moje miejsce na ziemi. - Spojrzałem na zachwyconego moim domem bruneta. Był taki zdumiony wystrojem mojego wnętrza, a przecież nic takiego szczególnego w nim nie było. Parę abstrakyjno-artystycznych pierdół, które kiedyś notorycznie kolekcjonowałem. Właśnie takie jak ten przeklęty, piękny żyrandol, stół w kuchni i zegar, który również wyglądem odbiegał od normy. W każdym razie, Frank sprawiał wrażenie zagubionego w pięciogwiazdkowym hotelu, bardzo prostego człowieka.
- Nie bądź taki skromny. Ślicznie się urządziłeś, masz gust.
Co racja, to racja, tego akurat nie mogłem mu odmówić.
- Dzięki - odpowiedziałem, uśmiechając się nieznacznie pod nosem. Staliśmy tak jeszcze przez moment, a Frank ciągle badał wzrokiem mój salon i kuchnię. Nagle zauważył stojące obok schodów biurko, przy którym pracowałem. Większość moich prac trzymałem w swojej sypialni, ale kiedy zabierałem się za tworzenie nowych rysunków, siadałem w tym niewielkim kątku. Mój pokój był raczej miejscem, gdzie odpoczywałem od obowiązków rysownika. Brązowooki chłopak postawił swoją torbę na podłodze, zdjął przemoczone do suchej nitki trampki i podbiegł do mojego stanowiska pracy. Oparł się o schody i uważnie przyglądał się kilku leżącym na biurku, zaczętym szkicom.
- Kurde, Gee, to twoje? - zapytał raptem. - Nie mówiłeś, że jesteś taki świetny w tym, co robisz - dodał radośnie, odwracając się w moją stronę z kartką w dłoniach. Na jego twarzy malował się wyraz zdumienia. Podszedłem do chłopaka, oglądając rysunek, który wywołał w nim takie zainteresowanie moją twórczością. To był szkic lipy, bardzo byle jaki szkic, bo tworzyłem go wyjątkowo zaspany, siedząc na ławce w parku o 4 nad ranem. Pamiętam, że wyrwałem kartkę z tymże rysunkiem ze szkicownika i już miałem zamiar ją wyrzucić, ale jakoś o tym zapomniałem i ten nieudany twór został na moim biurku, niepotrzebnie zajmując miejsce. Nie wiem, co mnie powstrzymało.
- Ach, to... To serio bardzo przeciętny rysunek. Ważniejsze prace trzymam w sypialni na górze - odpowiedziałem, spoglądając z rezygnacją na trzymaną przez Franka kartkę. Serio, wstyd mi było, że akurat tą pracę zobaczył jako pierwszą, ale najwidoczniej i ona mu się spodobała, skoro już stwierdził, że "jestem taki dobry w tym, co robię".
- Pokażesz mi je? Proszę, proszę, proszę, obiecuję, że ich nie zniszczę! - zapytał błagalnie, przystępując z nogi na nogę jak niecierpliwe dziecko. Wpatrywał się we mnie uroczo błagalnym wzrokiem, naprawdę przypominał rozczulającego dzieciaka.
- Dobra, nie ma sprawy - odrzekłem, parskając śmiechem. To bardzo miłe, że ktoś od samego początku interesuje się moją twórczością i otwarcie mówi, że mu się podoba. - Ale najpierw sugeruję, żebyś poszedł się wykąpać, a potem wszystko ci pokażę i o wszystkim opowiem, obiecuję. - Powoli wyciągnąłem kartkę z jego dłoni i położyłem ją z powrotem na blacie biurka.
- Aż tak bardzo śmierdzę? - zapytał z ironią i wyszczerzył zęby w geście zadziornego uśmiechu. Wybuchnąłem głośnym śmiechem, Frank również.
- Nie jest najgorzej, ale może być jeszcze lepiej - odrzekłem, na chwilę powstrzymując się od głośnego, gardłowego rechotu. - Słuchaj, na półce po prawej stronie od drzwi masz ręczniki, a w szafce pod umywalką stoi pianka do golenia, szampon do włosów i taki zielony koszyczek z maszynkami jednorazowymi. Bierz, co tylko potrzebujesz - tłumaczyłem chłopakowi. Jego jasne, wpatrzone we mnie oczy błyszczały radośnie. Przypominały bursztyny, przez które przebijają się promienie słońca. Był szczęśliwy, pokazywał mi to każdym swoim słowem, spojrzeniem, czy gestem. A kiedy on był szczęśliwy, ja także byłem. - No leć już. - Skinąłem na niego głową. Brunet jeszcze raz na mnie spojrzał, po czym uśmiechnął się szeroko i powiedział:
- Dziękuję, Gerard. Za wszystko.
Powoli przejechałem dłonią po jego włosach, głaszcząc je delikatnie. Rzucił mi urocze, dziecięce spojrzenie spod opadającej niechlujnie na czoło, ciemnobrązowej grzywki. Mógłbym wpatrywać się w jego oczy godzinami i wcale by mi się to nie znudziło. Za każdym razem odnajdywałem w nich coś nowego, coś jeszcze bardziej niezwykłego. Widziałem w nich siebie. Ale nie tylko dlatego, że obraz mojej osoby odbijał się w jego tęczówkach. Po prostu wiedziałem, że już tam jestem, w jego umyśle i sercu. Pozwalał mi na to, pozwalał mi stawać się jego cząstką.
- Biegnij już pod ten prysznic - wyszeptałem z radością. Frank z entuzjazmem kiwnął głową, odwrócił się powoli i zniknął za jasnymi drzwiami prowadzącymi do łazienki.

***

Po dwudziestu minutach w uszach ponownie zadźwięczał mi jego przyjemny głosik. Wystawił głowę z łazienki, po czym krzyknął dość niepewnie:
- Gee...
- Co takiego? - odpowiedziałem szybko, wstając z kanapy.
- Bo widzisz, nie mam tu przy sobie żadnych czystych ubrań, a myślę, że nie masz ochoty oglądać mojego wychudzonego ciała paradującego po twoim domu w samym ręczniku... - rzekł nieśmiało chłopak, chichocząc cicho. Chciał chociaż odrobinę zatuszować swój uroczy wstyd. Miałem ochotę zaśmiać się głośno, ale powstrzymałem się i tylko parsknąłem stłumionym chichotem. Przez chwilę mój umysł nawiedził obraz półnagiego Franka, schodzącego po schodach z mojej sypialni, odzianego jedynie w luźno przewiązany w pasie ręcznik... Ogarnij się, Way!

Halo, psycholog? Tak, Gerard potrzebuje natychmiastowej pomocy.
Boże, co się ze mną dzieje, ja wariuję...

- Już ci coś daje, poczekaj chwilę. - Wstałem i popędziłem na górę do swojej sypialni. Z szafy wyciągnąłem białą, czyściutką koszulkę i czerwono-czarne bokserki. Mogą być na niego trochę za luźne, ale mają ściągacz w pasie, więc może jakoś będą się trzymać na tym wychudzonym tyłku Franka. Zabrałem ubrania i szybko zbiegłem po schodach, dobiegając do łazienki. Drzwi do niej były lekko uchylone, widoczna była tylko głowa bruneta, jego ręka i skrawek ręcznika, zawiązanego na tyle nisko, że kości biodrowe chłopaka były całkowicie wyeksponowane. Bardzo ładnie wyeksponowane, ale to już swoją drogą...
- Trzymaj, golasie - rzuciłem z uśmiechem na ustach.
- Wielkie dzięki - odpowiedział zarumieniony Frank, zabierając ode mnie t-shirt i bokserki. Rumieńce, które czasami pojawiały się na jego policzkach, odejmowały mu lat. Przypominał zawstydzonego szesnastolatka, kompletnie nie wyglądał na swoje dwadzieścia dwa lata.
  Po kilku minutach łazienkowe drzwi otworzyły się ponownie i zaparowanego pomieszczenia wyłonił się brązowooki w moich ubraniach. Moja koszulka wyglądała na nim jak worek, a bokserki za bardzo odstawały od nóg, ale brunet wyglądał doprawdy zabawnie i uroczo.

Czy ty przypadkiem nie za często używasz słowa "uroczy", aby określić tego chłopaka? Jest masa innych słów, a ty uczepiłeś się akurat tego.

O ludzie, bo on był uroczy, no i co ja poradzę? Mimo to, tak, to brzmi odrobinie dziwnie... Ale czy ja sam w sobie nie jestem dziwny? Jestem, jestem cholernie dziwny.
Parsknąłem niekontrolowanym śmiechem.
- No i z czego tu się śmiać? - zapytał, kiedy ja próbowałem nie przewrócić się w tym napadzie rechotu.
- Oj, to nic takiego, Frank, naprawdę - odpowiedziałem, przyglądając się zaróżowionym policzkom chłopaka. Jego twarz przybrała kolor barszczu, przez co jeszcze trudniej było mi powstrzymać swój śmiech.
- To nie moja wina, że masz gdzieniegdzie trochę więcej ciałka niż ja, Gee - odparł zadziornie, ukazując swoje śliczne zęby, białe jak śnieg. Jeszcze raz parsknąłem śmiechem, po czym zatraciłem się w jego uśmiechu. Żaden uśmiech nie sprawiał mi tyle radości, co jego. Był dla mnie nagrodą za wszystko, co dla niego zrobiłem. Nie potrzebowałem nic więcej, chciałem tylko tego, żeby dzięki mnie ten chłopak uśmiechał się zawsze. "Zawsze" to takie wielkie słowo...
- Chciałeś chyba obejrzeć moje prace, co? - zapytałem, kaszląc nerwowo. Nie wiem dlaczego poczułem, że nagle się zawstydziłem.

Trzeba było jeszcze dłużej gapić się na uśmiechniętą twarz Franka, to by ci na pewno pomogło. Jezu, Way, ale z ciebie kretyn...

- No tak, chciałem, fakt - rzekł chłopak. Nareszcie wróciłem na ziemię. - Więc pokaż mi je, nie mogę się już doczekać. - Przestępował niecierpliwie z nogi na nogę. Zachowywał się jak uroczy dzieciak. Cholernie uroczy.

Znowu nadużywasz słowa...

Tak, tak, wiem, do jasnej cholery, wiem! I nic na to nie poradzę.
- No to, w takim razie, chodźmy. - Skinąłem głową, wskazując piętro i po chwili razem wchodziliśmy po schodach prowadzących do mojej sypialni.