niedziela, 27 stycznia 2013

Rozdział 8

 Wiem, że się rzadziej odzywam, przepraszam. I przepraszam też za tempo wstawiania, ale choroba mnie zmogła ponownie. Póki co, daje następny rozdzialik, jest całkiem... przyjemny ;) Zapraszam.




  Słońce już dawno schowało się za linią horyzontu, kiedy razem wracaliśmy z próby, tą samą ścieżką co zawsze, tak dobrze nam znaną, lipową alejką. Było kompletnie ciemno. Drogę oświetlały nam jedynie uliczne latarnie, których z resztą w samym parku było bardzo niewiele. Lubiłem takie spacery w ciemnościach, nawet bardziej niż te w dzień. Ogólnie ciemność jest fascynująca, taka tajemnicza i nieprzewidywalna.
Słabo widziałem twarz mojego towarzysza, ale coś podpowiadało mi, że Frank uśmiechał się od ucha do ucha. Dziś znowu dał prawdziwy popis swoich umiejętności i wszyscy byli z niego bardzo dumni, a w szczególności ja. Był szczęśliwy kiedy z nami grał. Widać było, że na dobre się u nas zaaklimatyzował, tu było jego miejsce i nikt go już nie zastąpi. Nawet gdyby ktoś tego chciał, nie pozwoliłbym na to. Zdążyłem już przyzwyczaić się do obecności tego chłopaka w naszym zespole, bardzo mi ona odpowiadała.
  Szliśmy równym krokiem, co jakiś czas omijając małe zbiorowiska wody na drodze. Cholerny październik! Ciągle padało i padało, nawet w słoneczne dni, jeśli w ogóle się takie jeszcze zdarzały. Kałuże pojawiały się coraz częściej. Nagle ciszę między nami przerwał plusk wody. Zatrzymałem się na chwilę, aby zobaczyć co go wywołało. To był Frank, wskakujący z impetem w jedną z kałuż. Czasami ten chłopak zachowywał się jak pięcioletnie, nadpobudliwe dziecko.
- Kurwa, Frank, co ty najlepszego odwalasz? - krzyknąłem do rozentuzjazmowanego bruneta. Miało to wyjść poważnie, jakby z  wyrzutem, a wyszło, jak zwykle, z wielką dozą uśmiechu. On ciągle sprawia, że się uśmiecham. Nic na to nie poradzę. - Nie dość, że przemoczysz buty, to się przeziębisz! Przecież jest zimno jak cholera! - widząc, jak wielką radość Frank ma z głupiej kałuży, nie potrafiłem zachować powagi w głosie. A on spojrzał na mnie swoimi dużymi oczami, podskoczył do góry i jeszcze raz obficie chlapnął wodą, pokrywając nią przy tym moje nogi.
- Czy ty bierzesz jakieś leki uspokajające, czy mam ci je kupić? - zapytałem, wycierając rękawem nogawki moich spodni. To było na nic, gdyż nie wysuszyło spodni, a tylko zamoczyło rękawy płaszcza.
- Oj, wyluzuj, Gee. No dobra, już przestaję. - Frank popatrzył na mnie z miną zbitego szczeniaczka, po czym zaczął głośno chichotać. Mimo że jego trampki były całkowicie przemoczone, on nie przestawał rechotać. Często zastanawiam się, skąd takie pokłady radości w tym skrzywdzonym przez los chłopaka. Kiedy zobaczyłem go pierwszy raz, wydawał się być inny. Nieco bardziej... poważny? W sumie, nie powinno oceniać się książki po okładce, ale wtedy odniosłem właśnie takie wrażenie. Teraz wiedziałem, że chłopak ma zupełnie inny charakter, który nie jest jednolity. Frank jest zmienną osobą. Często zachowuje się jak dzieciak. Częściej niż sprawia wrażenie zamkniętej w sobie, wstydliwej osoby. Taki też bywa, oczywiście. Ale gdy brązowooki jest radosny, mam świadomość, że to dzięki mnie. Kiedy jestem przy nim i poznaje jego charakter, czuję, że zbliżamy się do siebie coraz bardziej. Ogromnie mnie to cieszy. Może Skurwiel Way nareszcie znajdzie kogoś, kto go zaakceptuje takim, jakim on jest, bez potrzeby zmieniania się. Bo ten chłopak nie musiał się zmieniać, był wyjątkowy. Chociażby teraz, zimno, wiatr piździ po uszach, a on bez żadnego wierzchniego okrycia, w przemoczonych trampkach, skacze i śmieje się szczerze na całe gardło.
- I co teraz zrobisz, głupolu? Przemoczyłeś buty i zachorujesz - powiedziałem, udając nierozbawionego całą sytuacją.  A bawiła, cholernie bawiła.
- Aj tam, błahostkami się przejmujesz. Wyschną kiedyś - odpowiedział chłopak, chichocząc rozkosznie.

Boże, Gerard, czy ty myślisz czasem o czymś innym niż o cudownym, wspaniałym, prześlicznym uśmiechu tego kurduplowatego bruneta?

Szczerze, ostatnimi czasy, rzadko.
- Może znajdę nawet coś na zmianę w moim podręcznym tobołku - dokończył.
Fakt, Frank wszędzie ciągał ze sobą niedużą, podróżną torbę. Jakoś nie zwróciłem na to wcześniej uwagi. Pewnie miał tam kilka koszulek na zmianę, parę spodni, może jeszcze gacie czy coś w tym stylu. Ewentualnie oprócz tego jakąś bluzę, chociaż jeszcze nigdy nie widziałem go w niczym innym, niż tylko w koszulce. To zdecydowanie za mało, żeby o takiej zasranej porze roku mieszkać na ulicy. A było coraz zimniej. Z dnia na dzień słońce nie dość, że świeciło słabiej, to jeszcze szybciej robiło się ciemno. Teraz to już na poważnie bałem się o Franka.
- Chodź, podejdź tu do mnie, durniu - powiedziałem do chłopaka łagodnie, obdarzając go przyjaznym uśmiechem. Emanujący szczęściem Frank zrobił zadziorną minkę i w podskokach do mnie podszedł. Zdjąłem z siebie mój długi szalik z frędzlami i zacząłem powoli obwiązywać go wokół bladej szyi niskiego chłopaka. Był tym czynem wyraźnie zaskoczony. Przestał chichotać i przyglądał się z uwagą mojej twarzy, po czym rzekł nieśmiało:
- Gerard, wcale nie musisz... - zaczął, ale przerwałem mu w połowie zdania.
- Ciiicho. Nic nie mów. Oczywiście, że muszę. Jest za zimno, żebyś hasał sobie w samej koszulce, mój drogi - mówiłem, zdając sobie po chwili sprawę, że to "mój drogi" wyrwało mi się całkowicie mimowolnie. Frank uśmiechał się słabiutko, a na jego blade dotąd policzki, wstąpiły delikatne rumieńce. Zaśmiałem się cicho, dostrzegając to. Widok wywołał u mnie ciepłe, przyjemne uczucie. Kiedy kończyłem wiązać szalik i zabierałem już ręce od chłopaka, niechcący musnąłem palcem jego gładki policzek, co tylko spotęgowało to miłe uczucie ciepła. Policzek Franka był bez żadnych skaz, miękki, ale bardzo zimny. Chłopak marzł, lecz nie chciał albo wstydził się mi o tym powiedzieć. On wielu rzeczy się wstydził.
- Gee, nie wiem jak ci dziękować... Jesteś cudownym przyjacielem. - Frank podniósł głowę i zadarł ją lekko do góry, aby móc spojrzeć mi prosto w oczy. Był niższy, dlatego musiał trzymać głowę trochę zadartą do góry. Jego oczy w kolorze bursztynów mieniły się w słabym świetle latarni. Pogłaskałem go delikatnie po głowie, mówiąc:
- Nie musisz mi w żaden sposób dziękować. Nie chcę, żeby mój przyjaciel marzł.
Często używałem w swoich wypowiedziach skierowanych do niego słowa "przyjaciel", aby zobaczyć, czy reaguje on na nie tak samo jak ja. No i także dla tego, że zdawałem sobie sprawę, iż coraz bliżej nam do stania się prawdziwymi przyjaciółmi. Frank na to słowo zawsze uśmiechał się w zwalający mnie z nóg sposób, co pozwalało mi wyciągać jasne wnioski.
  Szliśmy dalej lipową alejką, powoli zbliżając się do jej końca. Podjąłem już decyzję. Zastanawiałem się nad tym wcześniej i byłem pewien tego, co chcę zrobić. Tym razem nie zostawię mojego przyjaciela na pastwę ulicy. Nie jestem już tym skurwielem, którym byłem jeszcze nie tak dawno. Teraz byłem skurwielem z uczuciami. Brzmi to dziwnie, nie powiem. Byłem pełen takich sprzeczności.
Ustaliśmy na rozstaju naszych dróg, rzucając sobie nawzajem głębokie spojrzenia.
- To co, do następnego razu? - zapytał chłopak, obdarzając mnie swoim uroczym uśmiechem, pomimo tego, że tak na prawdę było mu smutno. Tak jak i mi. Ale zaraz wszystko ulegnie zmianie i nikt już nie będzie smutny.
- Frank, słuchaj, ja... -  zacząłem niepewnie. Miałem świadomość tego, że to, co zaraz powiem, może na zawsze zmienić moje życie, ale bardzo tego chciałem. - Krótko cię znam, ale wiem, że jesteś dla mnie kimś ważnym i chcę dla ciebie dobrze... - czułem, że mój głos załamie się za moment. - Nie mogę pozwolić, żebyś dalej plątał się po ulicy w te okropnie zimne wieczory. Nie mogę znieść tej świadomości, że cierpisz – urwałem, gdyż poczułem zaciskające się na mojej dłoni delikatne, chłodne palce. Podniosłem wzrok, do tej pory wlepiony w ziemię i ujrzałem jego uśmiechniętą twarz. Chciał mnie po prostu uspokoić, widział trud, jaki towarzyszył wypowiadanym przeze mnie słowom. Jego uśmiech koił moje nerwy. Rzadko się czymś denerwuję czy przejmuję, dlatego trudno mi wyjść z tej sytuacji obronną ręką. Sam nie dam rady. Ale on nadal tu jest i przysłuchuje się z uwagą temu, co mówię. Spojrzałem w jego roziskrzone oczy. W te dwa piękne bursztyny. Mimowolnie mocniej ścisnąłem jego drobną dłoń. Całkowicie odruchowo. - Możesz zamieszkać u mnie, jeśli oczywiście wyrazisz na to zgodę. Póki nie znajdziesz sobie jakiegoś własnego miejsca i nie ułożysz jakoś życia… Służę domem, pomocą i czym tylko jeszcze sobie zechcesz, i jak długo zechcesz - skończyłem dukać z wielkim trudem. Nie spuszczałem wzroku z twarzy bruneta. Patrzył na mnie z niedowierzaniem jak w zaczarowane zwierciadło. Spostrzegłem, że jego bursztynowe oczy zaszły łzami, a dolna warga drgała nieznacznie.
- Gerard, ja... - odrzekł niezwykle cicho, niemal szeptem. - Ja nie wiem co powiedzieć... Ty masz swoje życie, nie jestem pewien, czy mogę się w nie tak władować z butami. Po co ci jakiś przybłęda w domu... - mówił chłopak drżącym głosem, nie spuszczając ze mnie wzroku ani na chwilkę. Nie dowierzał, ciągle pragnął dalszych zapewnień o prawdziwości moich słów.
- Ten przybłęda, to mój przyjaciel - odrzekłem, zbliżając się do Franka. Podniosłem dłoń i delikatnym ruchem otarłem łzę, która spływała po jego gładkim policzku. Dreszcz, który niespodziewanie przebiegł po całym moim ciele spowodował, że z moich ust wydobył się cichy syk. Cóż, nie kontroluję pewnych odruchów, jestem tylko człowiekiem. Chłopak podniósł wzrok, pozwalając naszym spojrzeniom spotkać się ponownie. Spoglądając w jego roziskrzone oczy, wyszeptałem:
- Frankie, zabieram cię do siebie i nie protestuj już.
„Frankie” to doprawdy prześliczne zdrobnienie jego imienia. Ale ja, bystrzak, odkryłem je dopiero teraz.
Chłopak bez słowa zbliżył się do mnie. Powoli przyłożył swoją głowę do mojej klatki piersiowej, a ręce splótł na mych plecach. Taki cały we mnie wtulony, nadal dygotał. Nie wiem czy z zimna, czy z jakiegoś innego powodu. Teraz przynajmniej mogłem odwzajemnić ten gest. Objąłem go jedną ręką w okolicy bioder, drugą zaś pogładziłem lekko jego potargane przez wiatr włosy. Głośno wypuściłem powietrze z ust, a ono natychmiast zamieniło się w białą chmurkę, która po chwili całkowicie się rozpłynęła. Poczucie zimna znikało, kiedy byliśmy tak blisko. Czułem szybkie bicie jego serca. Było to dla mnie całkowicie nowe doświadczenie. Serce innego człowieka, bijące tak blisko ciebie... Zdawało się niemal, że byliśmy jakby jedną osobą, czując wzajemnie rytmiczne uderzanie swoich serc. Będę tęsknić za tym uczuciem, kiedy ta chwila przestanie trwać. Słabym głosem, wyszeptałem:
- Frank, nie płacz już, wszystko się ułoży. Nie zostawię cię w potrzebie. Możesz na mnie liczyć, pamiętaj o tym.
Teraz byłem całkowicie przekonany o szczerości swoich słów. Nie musiałem go oszukiwać, bo wiedziałem, że chcę wypełnić każdą obietnicę, jaką mu złożę. To taki niepisany pakt między mną, a moim sumieniem.
Chłopak odkleił się ode mnie powoli i spojrzał mi w oczy wzrokiem przepełnionym nadzieją i wdzięcznością. Jego kąciki ust uniosły się delikatnie. Wyglądał tak bezbronnie, nie mógłbym go takiego zostawić tutaj, czyli praktycznie nigdzie. Bo to nie było miejsce, w którym człowiek może mieszkać. Szkoda, że zdałem sobie z tego sprawę dopiero teraz. Zaopiekuję się tym chłopakiem. Przyrzekam to sobie, choćby nie wiem jak to miało wpłynąć na moje dotychczasowe życie. Z resztą, ono się teraz nie liczy tak jak on.
- Dziękuję... - szepnął cichutko, nie zabierając swoich drobnych dłoni z moich pleców. Chciałbym, żeby zostały tam jak najdłużej. Obdarowywał mnie bezgranicznym ciepłem.
On mnie zmieniał, zmieniał na lepsze.
- Chodźmy już do domu, Frankie – odparłem, wciąż głaszcząc jego włosy, skołtunione i uroczo rozczochrane.
"Do domu". Te słowa musiały zabrzmieć dla niego tak obco...

środa, 16 stycznia 2013

Rozdział 7

 Długo mnie nie było, oj długo... Ale moja choroba powoli odchodzi, tak więc oto wracam do świata żywych i przynoszę Wam nowiutki, jeszcze ciepły rozdział. Jest przeciętny, bardzo przeciętny. Akcja w tym opowiadaniu rozkręca się powoli. Ale się rozkręci, obiecuję. C:
Jeszcze tylko szybkie podziękowania dla mojej autokorekty, wielkie joł dla Eleny.
Czytajcie i komentujcie, smacznego. C;


- Frank! Ej, tutaj jestem! - krzyczałem na całe gardło przed wejściem do parku. Dzisiaj znowu było tam mnóstwo ludzi. Denerwowało mnie to. Łażą tylko po to, żeby mnie wkurwiać i tarasować drogę bez wyraźnego celu. Nie cierpię takich ludzkich gromad, przemieszczających się leniwie z miejsca na miejsce, okropność. Ja prawie zawsze chodziłem wszędzie sam.

A zastanawiałeś się czasem dlaczego, Gerardzie Skurwielu?


Po prostu nikogo nie lubiłem na tyle, aby móc się z nim wybrać na spacer po mieście.

Albo nikt na tyle nie lubił ciebie...

Och, no już bez przesady...
Czasami, sporadycznie, ale bywało, że ktoś mi towarzyszył.
Frank dreptał zagubiony nieopodal kiosku, najprawdopodobniej wypatrując mnie w tym cholernym tłumie. Błądził gdzieś wzrokiem, szukając znajomej twarzy. Krzyknąłem jeszcze raz:
- Frank, tutaj! Za tobą! Odwróć się, do ciężkiej cholery! - Chłopak wreszcie usłyszał mój głos, przebijający się przez zbiorowisko ludzi. Odwrócił się, a kiedy tylko mnie ujrzał, uśmiechnął się promieniście. W tym uśmiechu zobaczyłem wszystko. To był właśnie cały on. Kiedy się nie uśmiechał, nie był sobą. A przynajmniej nie tym chłopakiem, na którym tak mi zależało.
No bo był moim przyjacielem, no nie? A przynajmniej zaczynał nim być.
Machnął ręką dając znak, że mnie widzi i szybkim, zdecydowanym krokiem zaczął zmierzać w moim kierunku. Przepychał się przez zbity tłum, tak bardzo się cieszył, że nareszcie widzi kogoś znajomego, kogoś z kim może szczerze porozmawiać, pośmiać się i miło spędzić czas. Należało mu się to, chciałem, żeby przy mnie zapominał o swoich nieszczęściach i czuł, że nadal jest w stanie wszystko zmienić i żyć tak, jak tego chce.
- Hej, Gee! - powiedział radośnie. "Gee", jak fajnie to zabrzmiało. Lubiłem, gdy ktoś mnie tak nazywał, choć rzadko to słyszałem. Mama mnie tak nazywała, bardzo dawno temu. - O rany, jak super, że już jesteś. Przez chwilę myślałem, że nie przyjdziesz. - Frank mówił bardzo szybko, a jego bursztynowe oczy błyszczały ze szczęścia - Ale w końcu jesteś. To super! - Chłopak ciągle uśmiechał się szeroko. Patrzyłem na niego i aż nie mogłem się nadziwić, skąd w tym niskim człowieczku tyle radości. A z czego się cieszył? Ze spotkania ze mną. To ja byłem tym jego powodem do ciągłej radości. Mając tą świadomość, nie potrafiłem być obojętny na okazywane przez Franka szczęście i uśmiech gościł na mojej twarzy praktycznie bez przerwy. Ja byłem jego radością, a on moją,stąd ten ciągly uśmiech. A ja w dodatku uwielbiam, kiedy ten chłopak się śmieje.

Doprawdy, skurwielu? Nie uważasz, że brzmi to trochę dziwnie?


Może odrobinę... Ale taka jest prawda, więc po co mam się oszukiwać?

Wiesz, czasem powinieneś się oszukiwać, chociażby, żeby nie zwariować...

Sam siebie nie rozumiem, naprawdę...
- Jejku, Frank, spokojnie. Tak, już jestem. Przestań skakać jak postrzelony - powiedziałem do uradowanego bruneta, nadal nie mogąc powstrzymać się od szerokiego uśmiechu. Dzięki Frankowi uśmiecham się  znacznie częściej. To jedna z najwspanialszych zmian w moim życiu.
Zmiany. W moim życiu... To nadal brzmi niezwykle.
- Dobra, już jestem spokojny. Zobacz, stoję w miejscu! - Dalej mówił chłopak, szczerząc się do mnie rozbrajająco. Cholera, przez to, że on ciągle się tak chichra, nie mogę się skupić...
- Chyba nie spóźniłem się aż tak bardzo? - spytałem.
- Nie, nie przejmuj się, długo nie czekałem. Ale na spotkanie cieszyłem się od samego rana. Wiedziałem, że to będzie fajny dzień! Jej, Gee, ja należę do zespołu! Dzięki tobie! - Frank znów mówił bardzo głośno, niemal krzyczał z podekscytowania. Ludzie, którzy przechodzili obok, rzucali nam dziwaczne spojrzenia. No trudno. I tak jestem postrzegany jako skurwiel, miano świra chyba mi nie zaszkodzi.
Ten chłopak to prawdziwa mieszanka emocji, raz tajemniczy, skryty i zawstydzony, raz rozgadany i roześmiany. Dużo można się po nim spodziewać, tak podejrzewam. Teraz skakał i chichotał jak wariat i nagle, zupełnie niespodziewanie, mocno mnie przytulił. Objął mnie całego, ściskając przy tym moje ręce w taki sposób, że nawet nie byłem w stanie odwzajemnić tego przemiłego, spontanicznego gestu. Splótł swoje dłonie na moich plecach z całych sił, gnieżdżących się gdzieś w głębi jego wątłego ciałka. Nie mogłem nawet drgnąć, bo chłopak uniemożliwił mi jakikolwiek ruch. Jego głowa przylgnęła do mojego torsu. Wybiegłem z domu w tak szybkim tempie, że nawet nie zdążyłem zapiąć płaszcza i w efekcie czułem oddech Franka, bardzo ciepły, przebijający się przez moją cienką koszulę. W jednej chwili poczułem się taki potrzebny, niesamowite uczucie. Świadomość tego, że ktoś cię potrzebuje, była mi jak dotąd zupełnie obca. Tymczasem niski brunet podniósł mnie i zakręcił się dwa razy, a ja wybuchnąłem głośnym śmiechem. Nikt mnie chyba nigdy nie podniósł od tak, po prostu. Zdawałem sobie sprawę z tego, iż nie jestem najszczuplejszą osobą jaką znam, ale dla niego najwyraźniej nie stanowiło to żadnego problemu. Nie byłem w stanie powstrzymać mojego rechotu, choćbym nie wiem jak bardzo chciał. Ten chłopak jest niezwykły we wszystkim co robi.
- Frank, postaw mnie już, ty świrze. Ludzie patrzą się na nas jak na uciekinierów z zakładu psychiatrycznego - mówiłem, próbując zachować choć odrobinę powagi, ale wychodziło mi to niezwykle marnie. Moje serce biło szybciej niż zwykle. To pewnie z tej ogromnej radości...
Bursztynooki chłopak uwolnił mnie ze swojego uścisku, ale ja nadal czułem przyjemne ciepło, które zostawiły na mnie jego chude, wytatuowane ręce i gorący oddech.

Gerard, ciepło ci przez tego chłopaka. Opanuj się, zacznij trzeźwo myśleć.

Moje myśli czasem bywają nie do zniesienia. Tak jak cały ja.
 - Przepraszam, Gee, przepraszam, już się uspokajam ja po prostu... - mówił, teraz lekko zawstydzony, brunet. Ciągle odgarniał niesforne kosmyki włosów z czoła. Po chwili jednak znowu zachichotał. Kiedy Frank się śmiał, sprawiał wrażenie małego dziecka, które pierwszy raz jest w wesołym miasteczku i widzi watę cukrową. Chichotał dokładnie jak takie urocze dziecko.
- Nie masz za co przepraszać, tylko uspokój się już trochę, bo chcę ci coś dać - powiedziałem z zadowoleniem i wyjąłem ze swojej czarnej torby spory termos z gorącą kawą i torebkę z dwiema kanapkami. - Trzymaj, to dla ciebie - rzekłem z uśmiechem na ustach, wpatrując się w bursztynowe oczy chłopaka. Były jasne, duże i, nie ma co ukrywać, cholernie piękne. Tak, przyznałem, że oczy tego chłopaka mi się podobają, wielkie rzeczy... Oczy pani ekspedientki z pobliskiego warzywniaka też mi się podobają, gdyż mają niezwykle jasny odcień zieleni, a to przecież nic nie znaczy.
- To dla mnie? Serio? O ja cię, super jesteś, wiesz? - odrzekł rozpromieniony brunet, przyjmując ode mnie podarunek. Ciągle spoglądał mi prosto w oczy, śmiejąc się równocześnie.
- No jasne, że wiem - rzuciłem mu swój zadziorny uśmieszek i poklepałem go po plecach. Frank znowu miał na sobie tylko koszulkę. A było na prawdę wietrznie. Przez cienką bluzkę chłopaka wyczułem jego wystający kręgosłup. Brunet był chudy niczym szkielet, a na dodatek niski. Sprawiał wrażenie kruszynki, dosłownie. Cholernie delikatnej, kurewsko niewinnej kruszynki. Przy takich gabarytach, spanie na ulicy kompletnie mu nie służy. Coraz bardziej zaczynałem się o niego martwić. Na dodatek nie ma kasy na jedzenie, a przy takiej pogodzie trzeba jeść więcej. No ale z czego on żył? Z dobroci innych ludzi. A powiedzmy sobie szczerze - w dzisiejszych czasach trudno o bezinteresowną dobroć. O dziwo, to ja ją dla tego chłopaka ofiarowywałem, nie chcąc nic w zamian. Wystarczył mi widok jego uśmiechniętej twarzy, to była dla mnie nagroda.

 Niesamowite, to skurwiele też mają uczucia?

Z czasem zaczynają je mieć, potrzeba tylko swojego rodzaju impulsu...
- Chodź, usiądziemy na ławce. Spokojnie sobie zjesz i napijesz się gorącej kawy, a zaraz potem spadamy na próbę - powiedziałem, a Frank tylko z zadowoleniem kiwnął głową. Jego kąciki ust uniosły się w geście subtelnego, dziękczynnego uśmiechu. Ślicznego uśmiechu.

Dobra, Gerard, skończ ciągle myśleć o uśmiechu tego chłopaka, do kurwy nędzy...


 Zmierzaliśmy w kierunku najbliższej ławki. Była ona mocno obdarta z farby i przysypana wilgotnymi liśćmi lipy. Odgarnąłem je szybko, po czym usiedliśmy spokojnie. Frank z apetytem zajadał pierwszą z kanapek, upijając co chwila łyk wciąż gorącej kawy, a ja spoglądałem na niego zadowolony, z głupim uśmieszkiem na twarzy.
- Gełałd... - powiedział chłopak z buzią pełną chleba i masła orzechowego. Parsknąłem śmiechem.
- Słucham, panie głodny? - odpowiedziałem, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Zapominam się z tym trochę. Czasem, kiedy wpatruję się w jego twarz dłuższą chwilę, czas jakby staje w miejscu.
- Wiesz... - Przełknął, po czym mówił dalej - Twoje kanapki są takie zajebiste! - wykrzyczał rozentuzjazmowany, uśmiechając się przy tym szeroko. Zacząłem głośno chichotać, a po chwili odrzekłem:
- Frank, daj spokój. To tylko kanapka z masłem orzechowym, nic specjalnego.
- Dawno nie jadłem czegoś równie pysznego. Dziękuję, przyjacielu - odpowiedział chłopak, spoglądając mi głęboko w oczy. Był całkowicie poważny w tym momencie. Te "przyjacielu" dźwięczało mi przyjemnie w głowie, jakby odbijało się w niej echem. Frank pewnie dawno nie jadł nic, co można by nazwać normalnym jedzeniem i te kanapki, z pozoru nic wielkiego, były dla niego prawdziwą ucztą królów. Przeżuwał jeszcze chwilę, po czym napił się parującej kawy. Mruknął z zadowoleniem, a ja patrzyłem jaką radość daje mu kawa. Zupełnie jak mi. Zauważyłem już wcześniej, że łączy nas mnóstwo rzeczy. Obaj uwielbialiśmy muzykę, w dodatku te same zespoły. Kiedyś ja również próbowałem grać na gitarze, jednakże okazałem się być mało pojętnym uczniem i zostawiłem to w cholerę. Nie potrafiłem nawet zagrać kilku akordów, żeby się z tryliard razy przy tym nie pomylić. Bądź co bądź, uczyłem się sam. Pomagał mi tylko Mikey, dla którego gra na gitarze to była pestka. Potrafił grać na gitarze i basowej i tej normalnej. Ale czego ja mogłem się spodziewać po nauce, która wyglądała mniej więcej tak: "Mikey, czy to jest akord?" I tu padał jakiś niezidentyfikowany brzdęk. "Nie, przygłupie. To nie jest akord" - wieczna odpowiedź mojego kochanego brata. Mimo wszystko, nadal miałem sentyment do tego instrumentu.
- Nie masz za co dziękować. Potrzebujesz tego, przyjacielu - odrzekłem, specjalnie wplatając "przyjacielu" w moją odpowiedź. Ten wyraz brzmiał przyjemnie nawet w ustach takiego skurwiela, jak ja. Chłopak odwrócił się w moją stronę, po czym obdarzył mnie pięknym, szczerym uśmiechem. To najlepszy sposób podziękowania za miłe słowa. On wyglądał tak... rozczulająco. Nie mogłem się powstrzymać i zmierzwiłem dłonią jego i tak już rozczochrane, ciemne, przydługie włosy.
 Bez słowa wstaliśmy z ławki i powolnym krokiem przemierzaliśmy parkową alejkę. Teraz chciałbym, aby ta betonowa ścieżka miała kilka kilometrów.

czwartek, 10 stycznia 2013

Od autorki.

Cholernie przepraszam, ale będzie opóźnienie z następnymi rozdziałami (już jest, ale no cóż). Dlatego, iż po pierwsze primo jestem bardzo chora i ledwo dycham. Po drugie primo, szkoła, szkoła i jeszcze raz szkoła. Poprawianie ocen, te sprawy. I po trzecie primo, mój posrany laptop się zepsuł i mam z nim prawdziwą udrękę.
Postaram się dodać rozdział w następnym tygodniu, ale nie obiecuję. I pewnie rozdziały od tej pory będą tak wstawiane, średnio raz w tygodniu.
Pozdrawiam wszystkich, których to wszystko w ogóle interesuje.  

środa, 2 stycznia 2013

Rozdział 6

  Porywający rozdział o dupie Maryny, zapraszam.
  I komentujcie, proszę, komentujcie nadal, lubię wiedzieć co kto myśli o moich wypocinach C:
  No i dziękuję za istniejące już komentarze C;
 A, no i WESOŁEGO NOWEGO ROKU :P



 Wcześnie rano obudził mnie dzwonek do drzwi. Było około godziny 9. Tak, dla przeciętnego człowieka to nie jest tak znowu wcześnie, ale ja chodziłem spać bardzo późno, a czasem nawet wcale. Bywało, że siedziałem od dajmy na to 21:00 nad jakimś rysunkiem i zasypiałem z głową w kartce dopiero o 5 nad ranem. A kiedy się budziłem, moją pierwszą myślą było "Kurwa, artysto, znowu dałeś w kimę nad rysunkiem..." No niestety, tak już ze mną jest, jeżeli już zasiadłem do rysowania, żadna siła nie była w stanie mnie od tego odpędzić. Także, o 9:00 ani myślałem o pobudce. Kto, do cholery, budzi ludzi praktycznie w środku nocy?! Jeszcze ciemno, a ja już mam wstawać, niech to jasny szlag... Właśnie dlatego czasami mam ochotę zostać jedynym człowiekiem na tym paskudnym świecie. Ciekawe, jak to by było wieść takie życie, samotnie, bez niczyjego wsparcia i niczyjej obecności... Kurwa, przecież ja non stop wiodę takie życie, co za dobitna ironia, mój Boże... No ale niech będzie, zejdę na dół, otworze cholerne drzwi, może coś miłego mnie czeka, kto wie...

 Tak, no jasne, a od kiedy ciebie może czekać coś miłego, Way? Na dodatek o 9 nad ranem? W sumie, sam nie wiesz, skurwiele nie wstają tak wcześnie.

Przecież doskonale o tym wiem. Ale skoro już postanowiłem zejść na dół, to zejdę.
Leniwie podniosłem głowę z poduszki, a moje oczy od razu doznały szoku przez spotkanie z ostrymi promieniami słońca, wpadającymi przez duże okno do mojego pokoju. Rozejrzałem się dookoła. Na niewielkim, nocnym stoliku stał napoczęty słoik z dżemem morelowym. A może brzoskwiniowym, nie pamiętam dokładnie, w każdym razie, był przepyszny. Wieczorami mam wielką chęć na coś słodkiego, a rzadko kiedy posiadam w domu zwyczajne słodycze, przez brak czasu lub pieniędzy na ich zakup. Większość swoich oszczędności przeznaczałem na przybory malarskie i nowe ołówki, które gubiłem lub łamałem w zatrważająco szybkim tempie. Więc dżem, który czasem przynosi mi mój brat, jest wspaniałym rozwiązaniem na zaspokojenie mojego słodkiego głodu. Alice robi naprawdę świetne przetwory i jest na tyle miła, aby się nimi podzielić ze swoim szwagrem. W końcu dźwignąłem się z łóżka. Przeszedł mnie dreszcz, kiedy moje bose stopy dotknęły lodowatej podłogi. Trzeba było kupić kapcie od tego Turka, który tydzień temu łaził po naszej ulicy od domu do domu, a nie wyzywać go od śmierdzących brudasów i kazać mu spierdalać. Tak, to niewątpliwie było dosyć niemiłe, a może nawet obraźliwe...

 Och, doprawdy, jak na to wpadłeś, skurwielu? To przecież postawa bardzo w twoim stylu, Gerard.

Niestety, to smutna prawda, takie zachowania są dla mnie mocno charakterystyczne. Ale staram się być lepszy, ostatnimi czasy się naprawdę staram... No co, może nie?

 Kretynie, wiesz, że gadasz sam do siebie, prawda?

 Wiem i zaczyna mnie to odrobinę martwić.
Schody głośno zaskrzypiały pod wpływam mojego ciężaru, gdy leniwie pokonywałem drogę na dół. Kiedy stałem już przed frontowymi drzwiami, z rezygnacją nacisnąłem klamkę, by za chwilę móc ujrzeć osobę, która śmiała przerwać mi sen o tak wczesnej godzinie. Tak jeszcze tylko dla przypomnienia, była 9:00. 9:00, do cholery! Dobra, już, spokój, jestem spokojny. Kiedyś mój wujek Jeff kupił mi płytę DVD z ćwiczeniami tai chi na uspokojenie. To było dawno temu, jeszcze w szkole średniej, kiedy to zdarzały mi się częste i niekontrolowane napady złości. Uznałem, że to całe tai chi jest głupie i poradzę sobie bez tych idiotycznych ćwiczeń, więc opchnąłem płytę na ebay'u za niecałe 30 dolców. Teraz jednak uważam, że przydałaby mi się ona z powrotem. W pewnych sytuacjach, kiedy mój gniew sięgał zenitu, zamiast walić pięścią w ścianę odprężyłbym się przy ćwiczeniach tai chi. Pamiętam, że na opakowaniu płyty był dziwny gość, który stał na jednej nodze ze złożonymi dłońmi. Wyglądał, jakby odprawiał jakąś modlitwę. Pod facetem widniał napis "Tai chi dla początkujących". I cena - 12.99$. A mi się udało sprzedać to badziewie za prawie 30 dolarów, no no no. Osoba kupująca pewnie była słabo rozgarnięta.

Gerard, powiedz jeszcze tylko, na cholerę teraz rozpamiętujesz jakieś nic nie znaczące pierdoły?

Ludzie, nie wiem, doprawdy, nie mam pojęcia. Może naprawdę się starzeję?
No tak, to Helen zaszczyciła mnie swoją obecnością. Stała po drugiej stronię i opierając się o ścianę wpatrywała się we mnie swoimi dużymi, błękitnymi oczami. Jej długie włosy opadały subtelnymi lokami na ramiona i łopatki. Tak wcześnie, a ona już ma na mnie ochotę, co ja takiego w sobie mam?

 Seksowny skurwiel. Laski lubią seksownych skurwieli.

Gerard, skończ już prowadzić te "inteligentne" przemyślenia. Twoja dziewczyna stoi przed tobą i jest zapewne bardzo napalona, także wpuść ją szybko do środka.
 - Hej He... - nie zdążyłem nawet dokończyć, bo ona już zaatakowała z impetem moje usta. Najwidoczniej bardzo się za mną stęskniła, oj bardzo... Była wyjątkowo brutalna w tym pocałunku, co chwila gryzła mnie w dolną wargę. Nie mogę powiedzieć, że mi się to nie podobało, absolutnie. Ta jej agresywność była w tym przypadku całkiem przyjemna. Musiałem jednak kiedyś przerwać ten morderczy pocałunek. Nabrałem powietrza i na wydechu rzuciłem:
 - Stęskniłaś się za kimś, Helen? - zapytałem z ironią. Lubiłem ją czasem denerwować, aby przeciągnąć niektóre sytuacje.
 - Och zamknij się w końcu. - odparła szybko, po czym napierając na moją klatkę piersiową, przewróciła mnie na podłogę. Kurde, zawziętość godna podziwu, naprawdę. Lecz miejmy na uwadze też to, że o 9 nad ranem, nie byłem jeszcze w pełni swoich sił i myślę, że nawet dziecko zdołałoby mnie przewrócić.
Dziewczyna w pośpiechu zdzierała z siebie ubrania, pomagałem jej w tym jak tylko mogłem. Ja już dawno byłem nagusieńki, gdyż miałem na sobie tylko bokserki, które już po paru sekundach od upadku na podłogę zaginęły w akcji.
Ona chciała mnie tak bardzo, matko, aż w pewnych momentach mnie przerażała. Szybki numerek na początek dnia to w sumie całkiem fajny pomysł. Tyle, że nie byłem do końca przekonany co do miejsca, w którym wszystko miało się odbyć. To była przecież zimna posadzka w kuchni! Której na dodatek nie odkurzałem z dwa tygodnie albo i więcej, więc kto wie, na co możemy się natknąć podczas naszej miłosno - kuchennej przygody...
 - Weź mnie tutaj, teraz, proszę. - szeptała błagalne. Ciężko jej było powiedzieć cokolwiek przez to wszystko, co zaraz miałem jej zgotować. Pistolet, nie dziewczyna...
 - Tu, na podłodze w kuchni? - zapytałem, uśmiechając się zadziornie. Lubiłem wszystko przeciągać, to mnie bawiło, mimo iż dziewczyna chciała wszystkiego w tej chwili. Ale ja nie jestem taki łatwy, jestem przecież skurwielem z krwi i kości, chciałem się trochę zabawić.
 - Tak! - krzyknęła podniecona, po czym zatkała mi usta kolejnym, agresywnym pocałunkiem, żebym już niczego nie próbował przedłużać. Wyczuła, że robię to specjalnie. W końcu jednak musiałem dać jej to, o co tak prosiła. Było jej ze mną bardzo dobrze, starałem się jej dogodzić, żeby zapamiętała to na długo. Co chwilę między jej jękami słyszałem " Geeraard ". Byłem agresywny w tym co robiłem, tak jak ona. Kiedy osiągnąłem spełnienie, ona krzyknęła moje imię tak głośno, że myślę, iż mogła obudzić sąsiadów. No, ale to wspaniale, wiedziałem, że spisałem się na medal, mimo iż miałem tak mało czasu. Przecież Hel zaraz idzie do pracy, na którą zawsze się skarży, że jest taka okropna. Dlatego na zapewnienie sobie dobrego humoru przez cały dzień, postanowiła z samego rana odwiedzić mnie. Doskonały plan. Niewątpliwie, będę wspominał ten poranek bardzo miło.

    Kiedy nasze igraszki dobiegły końca, Helen pośpiesznie się ubrała i opuściła mój dom z wielką niechęcią. Zdążyła jednak ostatni raz ugryźć mnie w dolną wargę, jak to często zwykła robić. A ja, całkowicie nagi, leżałem na zimnej podłodze w kuchni, niedaleko zmywarki. Zdziwiłem się mocno, ale jednocześnie uśmiałem się szalenie widząc, że moje bokserki wylądowały na lodówce, 5 metrów dalej. No rzeczywiście, zaginęły w akcji. Nieźle żeśmy się z Hel dziś zabawili, naprawdę nieźle.
    Ja i Helen byliśmy razem już trzeci miesiąc. Była ona bardzo urodziwą kobietą, na dodatek niezwykle pracowitą. Nie cierpiała swojej pracy, jednak wykonywała ją bardzo sumiennie. Poznałem ją kiedyś przypadkiem na urodzinach Mikey'go, no i najwidoczniej wpadłem jej w oko, bo od tamtego czasu bardzo często pojawiała się tam, gdzie przebywałem ja. To ona zaczęła całą inicjatywę, nie musiałem dużo robić. Spędzaliśmy czas bardzo przyjemnie, lubiłem to ogromnie. Lecz byłem też przekonany co do jednego - nie kochałem jej. Kurwa, to idiotyczne, spotykać się z kimś tylko po to, żeby się spotykać, a ja i tak to robiłem. Jestem żałosnym skurwielem, lubiącym zabawę ludzkimi uczuciami. Nie mogę też powiedzieć, że mi na niej wcale nie zależało. Jednakże wiedziałem, iż to nadal nie jest to, o czym marzę przez całe życie. To czyste, bezinteresowne uczucie. Czasem miewałem wrażenie, że łączył nas tylko i wyłącznie seks (świetny, nie mogę stwierdzić inaczej). Nie wiem, ile zamierzam to wszystko ciągnąć, to jak na razie mój najdłuższy związek. Było parę innych kobiet w moim życiu, ale jak szybko się pojawiały, tak szybko też znikały. Byłem bardzo dobry w łóżku, to je przyciągało, niewątpliwie. Ale, kiedy bliżej mnie poznawały, odchodziły. Mam okropny charakter, sam to wiem, ale nie zamierzam się na siłę zmieniać dla kogoś, kto i tak wcześniej czy później mnie zostawi, bez żadnych skrupułów i wyrzutów sumienia. Mam problem ze zmianą samego siebie i nawet gdybym bardzo chciał stać się lepszym człowiekiem, nie nastąpi to szybko. Czasem było mi ze sobą samym dobrze, bywało jednak, że miałem ochotę przestać istnieć. Najważniejszą lekcją od życia było jak dla mnie nauczenie się ignorowania zdania innych na mój temat. To bardzo przydatna umiejętność, dzięki której można oszczędzić sobie niepotrzebnego bólu.
Także, Helen była miłą odskocznią od mojego życia, ale moim życiem nie była i nigdy zapewne nie będzie.

  ***

   Kiedy się ubrałem i coś przegryzłem, usiadłem do szkicu pejzażu. Musiałem skończyć ten obraz nie później, niż za trzy tygodnie, miałem już wyznaczony dokładny termin. A jak na razie naszkicowałem tylko głupie drzewo i zarys gór. Musiałem zatem wziąć dupę w troki i się streszczać. Siedziałem nad szkicem tak długo, aż ukończyłem go prawie w całości. Swój żywot zakończyło przy tym kilka naprawdę dobrych ołówków, ale tak już jest ze mną kiedy wciągnie mnie robota. Niewiele elementów zostało mi jeszcze do narysowania, więc uznałem, że zasługuję na przerwę. Odstawiłem płótno na miejsce, przy szafce w sypialni.

 Kawy, ludzie, dajcie mi kawy...

Tylko o tym teraz myślałem. Byłem totalnie wyczerpany, przez Helen nie zdążyłem wypić tego boskiego, wzmacniającego płynu rano, a potem zasiadłem do pracy i zapomniałem o tym. Dziwne, bo ja przenigdy o tym nie zapominam. Poszedłem więc do kuchni, aby napełnić się energią, płynącą z tej czarnej cieczy. O tak, teraz wyłącznie tego potrzebowałem. Spojrzałem na duży zegar wiszący nad lodówką. Kurwa, już 15:30?! Jakim cudem? No cóż, ten szybki numerek z Hel, najwidoczniej wcale nie był taki szybki, a potem jeszcze te kończenie szkicu, i proszę, taką teraz mamy godzinę. Jezu, próba przecież jest o 17:00, a ja na dodatek obiecałem Frankowi, że przyjdę wcześniej. Mieliśmy pogadać trochę, a potem razem iść do Ray'a. Nie mogłem się spóźnić, głównie ze względu na niego, nie chcę go zasmucać, za dużo tego doświadczył w życiu. No i nie mam zamiaru go zawieść już na samym początku naszej znajomości, postaram się pokazać od tej przyjemniejszej, cieplejszej, mniej skażonej skurwielowatością strony. Chciałem, żeby ten chłopak dzięki mnie był radosny i choć odrobinę zadowolony z tego, kim jest. Lubiłem kiedy się śmiał, jego śmiech miał w sobie coś niezwykłego. Zarażał nim innych i choćby nie wiem jak przybitym by się było, widok uśmiechniętego Franka potrafił wszystko złagodzić, cały smutek, żal i ból. Dzięki niemu się zmieniam, czuję to, zmieniam się na lepsze.

 Za często masz w głowie widok tego uśmiechniętego chłopaka, Gerard. Zdecydowanie za często.

Wcale nie, co ja chrzanię, o czym myślę? Często kłóciłem się z samym sobą, mimo braku w tym jakiegokolwiek sensu.
   Powoli zbierałem się do wyjścia, kiedy wpadłem niespodziewanie na fajny pomysł. Zacząłem grzebać po kuchennych szafkach, przewracając wszystko do góry nogami, robiąc w nich jeszcze większy bajzel, niż był przedtem. Gdzie jest ten jebany termos?! Nie używałem go z 10 lat, ale, kurde, gdzieś tu musi być. Całe szczęście, poszukiwany przedmiot znalazł się niebawem. Nalałem do niego gorącej kawy prosto z ekspresu. Frank na pewno się ucieszy. Po chwili wyjąłem też chleb i masło orzechowe, mając na celu zrobienie dwóch kanapek. On na bank nic dziś jeszcze nie jadł. Kiedy skończyłem, zapakowałem wszystko w czarną torbę i wybiegłem z domu z uśmiechem na ustach.
 
 Skurwielu, skąd w tobie tyle dobra?