Wiecie co, uwielbiam tą czcionkę, serio jest super. Będę nią teraz pisać każde powiadomienia.
Dobra, koniec srania w banię.
Takoż i jest, objawił się nareszcie! Ten rozdział. Szczerze powiem, chyba najbardziej męczący rozdział w historii męczących rozdziałów. Jak go pisałam, to czułam się mniej więcej tak:
No, w każdym razie.
Przepraszam, że wszystko dodaję tak nieregularnie, ani nigdzie nie informuję o nowych rozdziałach (gdzieś w komentarzach pod poprzednim postem pojawiło się takie zapytanie, więc mówię). Ale sama nie mam pojęcia, kiedy coś napiszę/dodam, bo to zależy od mojej weny, z którą jest różnie, chęci i czasu (którego mam ostatnio bardzo mało).
Co tam jeszcze... Dziękuję za przemiłe komentarze, i tym, którzy bywają u mnie od jakiegoś czasu, jak i tym, którzy dopiero co te badziewie odkryli :'3
Od razu mówię, następny rozdział NIE WIEM KIEDY XD Ale będzie, bo zdecydowałam się to gówno skończyć.
Btw, jeszcze jedno, jeżeli po przeczytaniu tego rozdziału uznacie, że jest on... No nie wiem... W jakiś sposób do was przemawia, czy jest... Jak to się teraz mówi... fajny, to spokojnie. Znam dobrego psychiatrę.
Hehehe.
Może ja się do niego powinnam zgłosić...
To wszystko z mojej strony, czytajcie <3
Czego tu szukasz,
przyjacielu?
Dlaczego przyglądasz
się, jak srebrzyste ostrze radośnie pobłyskuje w świetle listopadowego
księżyca?
Czyżbyś miał jakiś
plan?
Czego tu szukasz,
przyjacielu?
***
Przeszłość.
To coś, co sprawia, że każdego dnia budzę się martwy. Ale
przecież o tym nikt nie wie. Nikt nie chce znać całej prawdy.
Bywa, że pytam sam siebie: „Już wszystko w porządku? Jesteś
tego pewien?”
Jeszcze większym szaleństwem jest to, że czasami mam
wrażenie, iż w istocie tak jest. Lecz potem powraca, uderza ze zdwojoną siłą.
Ona.
Przeszłość.
Niczym zachłanna kochanka, nie znająca spokoju. Zabójcza,
śmiertelna. Jak fala na wzburzonym morzu podczas sztormu, jak wiatr, roznoszący
zarazę. A ja tonę, krztuszę się. Umieram. Mimo tego, jeszcze tak bardzo się
staram. Szamocę się, próbuję, ale jestem bez szans. Jednak próbuję. Biegnę, nie
patrząc za siebie, nie wiem dokąd. Biegnę, tak bardzo bezsilny. Ona mnie trzyma,
i zaciskając pięść na moim karku sprawia, że nie widzę już absolutnie nic.
Nicość, mam ją teraz na wyciągnięcie ręki. Jestem nią. Czuję tylko wszechobecny
ból, naciera z każdej strony. Atakuje każdy organ, każdą część ciała, wszystkie
zmysły, myśli. I wtem wyłania się to.
Stromy klif i otchłań morza, bijąca o ściany urwiska.
Nagle doskonale wiem, gdzie mam biec, gdzie jest jedyne
miejsce, w którym zaznam spokoju i ciszy. Zrzucam z siebie ciężką dłoń, ucisk
ustępuje. Biegnę, ponownie, ze łzami palącymi oczy. Zostawiają krwawe ślady na
policzkach, ale płyną dalej. Zimna, nocna bryza bije moją twarz. Upragniona
wolność, i chociaż wiem, że nie oznacza ona nic lepszego, biegnę. Tak szybko,
jak to tylko możliwe. Zdaję się, że nie dotykam ziemi, jakbym przemierzał
rozległy, beztroski nieboskłon.
Ale to tylko pozory i kolejna pułapka. Jeżeli poddam się temu
uczuciu, stracę z oczu drogę ucieczki, zawisnę gdzieś w przestrzeni, znowu
niczyj. Nic nie jest tu pewne, wszystko to iluzja. Z wyjątkiem śmierci. Ona
jest wszędzie - tam, dokąd zmierzam i tam, skąd uciekam.
I już to czuję, nocny wiatr, z każdą chwilą zimniejszy,
silniejszy, i chociaż wieje prosto w moją twarz, próbując mnie zmylić,
zawrócić, ja nie dam się nabrać. Jestem zbyt blisko celu.
Staram się rozgarnąć otaczający mnie zewsząd mrok,
przedzieram się przez niego, niczym przez gęste zarośla tropikalnej dżungli.
Czuję zapach nocy, otulam się jej hebanowym płaszczem. Pozwalam, aby mnie
pochłonęła, chowam się w jej objęciach, niczym dziecko, stęsknione za ciepłym
dotykiem matczynych rąk. Uciekam przed przeszłością. Widzę, już widzę moje
przeznaczenie.
Staję na krawędzi klifu, słyszę szum wrogiego morza. Ale dla
mnie ono nie jest wrogie – jest zbawcze. Woła mnie, a ja już chcę mu się oddać,
w całości. Tak bardzo nieświadomy rzeczywistości, oderwany, odosobniony. Sam.
Wciąż się waham, ale to przecież normalne. Takie… Ludzkie.
Próbujesz wmówić sobie, że jest jeszcze coś, co może cię zatrzymać, że nadal
masz do czego wracać. Zabawne. Na tyle zabawne, że przez moment na mojej twarzy
gości uśmiech. Słaby, blady, płochliwy, roztrzęsiony, ale uśmiech. Nie mam już
nic. Wpatruję się gdzieś daleko, patrzę za horyzont. Ciemne niebo zlewa się z
czarną tonią wody.
Tak naprawdę nie ma horyzontu. Jest schowany, boi się bezkresnej,
bezlitosnej otchłani. Zupełnie jak ja.
Tak bardzo bym chciał ujrzeć teraz promienie słońca, móc
przymrużyć oczy i cieszyć się ciepłem.
Nie istnieje słońce, tak jak nie istnieje ciepło, czy
radość.
Ostatni raz pozwalam, aby chłodna bryza uderzyła mnie swoim
powiewem.
Poddaję się, wypluty na skraj podświadomości. Dotykam
rozlegającej się wszędzie wkoło pustki. Wystarczy jeden zdecydowany ruch do
przodu, żeby runąć, zapomnieć. I wszystko byłoby w porządku. Zamykam oczy, chcę
przestać czuć, myśleć, oddychać, być.
- Jeżeli uważasz, że
tym sposobem się ode mnie uwolnisz… Cóż, mylisz się. Zawsze będziesz ze mną
tutaj tkwić, tkwić nigdzie. – rozlega się delikatny głos, dobiegający do moich
uszu z jakiejś odległej przestrzeni. Przede mną pojawiła się postać mężczyzny
średniego wzrostu, o roztrzepanych, czarnych włosach i demonicznym uśmiechu.
Jego obłąkane, zielone oczy przyglądały mi się z politowaniem i pogardą
zarazem. Elegancki, ubrany w ciemny, długi płaszcz, czarne półbuty i szalik z
frędzlami, nonszalancko przerzucony przez ramię. Doskonale wiem, z kim mam
przyjemność.
- Zostaw mnie,
błagam. Odejdź. – schowałem twarz w dłoniach. Nie tylko dlatego, że nie
chciałem go widzieć. Starałem się ukryć łzy. Zachichotał podle.
- Ojejej, ale
przecież nie musisz płakać, tchórzliwa cioto. – rzekł ironicznie przesłodzonym
tonem. Podszedł do mnie, po czym ujął mój podbródek między palec wskazujący, a
kciuk. Dziwne uczucie. To nie był zwyczajny dotyk, nie czułem jego skóry. To
wrażenie można porównać do przytknięcia lodu do twarzy. Gwałtownie pociągną
moją głowę ku sobie, po czym spojrzał mi w oczy. A ja zobaczyłem w nich
ciemność. – Przynajmniej masz pewność, że jest ktoś, kto nigdy cię nie opuści.
– wyszczerzył zęby w diabolicznym uśmiechu.
Odepchnąłem go z całej siły, po czym uderzyłem w ramię.
Rozpłynął się gdzieś w ciemnościach morskiej czeluści, zmieszał się z mrokiem
nieba.
Krzyczę. Biorę oddech. Spadam.
***
A kiedy się budzisz, całość zaczyna się od nowa.
Wszystko ma swoje znaczenie, swój czas, ale tak naprawdę najważniejsze
jest, w jaki sposób ty to potraktujesz.
W żaden sposób. Chcę, żeby to
odeszło. Wiem, że nie da się zapomnieć, ale niech po prostu odejdzie.
Pamiętasz, jak lśniło? Jak cudownie błyszczało?
Przestań mnie podpuszczać! Chcę
być sam, zostaw mnie w końcu!
Daj spokój, tylko się droczę.
I tak wiem, że ci się podobało. Byłeś usatysfakcjonowany, kiedy
skończyłeś.
***
- Gerard, co się stało, słyszałem jakiś łomot.
– dotarł do mnie zaniepokojony głos zza drzwi. – Otwórz, proszę. – szarpnął za
klamkę. Zamek był zablokowany, zamknąłem się na wszelki wypadek. Zawsze tak
robię, kiedy jestem sam. Miałem czas, żeby podnieść wywrócone do góry nogami
biurko, z powrotem położyć na nim rozrzucone przedmioty i wziąć głęboki oddech.
Uspokajam się, wracam. Podszedłem do drzwi i przekręciłem kluczyk. Na progu
stał Frank i niespokojnie patrzył mi w oczy.
- Nic się nie stało, Frankie. – oparłem się o
ścianę, byłem wykończony. – Niechcący wpadłem na biurko. Panuje tu taki bajzel,
że nawet go nie zauważyłem. – mówiłem, przecierając oczy. Miałem burdel w
głowie.
- Przepraszam, przestraszyłem się po prostu.
Przeszkodziłem ci w czymś? – spytał nieśmiało.
- Ja tylko… Rysowałem. Tak, właśnie. –
odgarnąłem włosy z twarzy.
- Rysowałeś, mówisz… O 8 rano? I dlaczego
zamykasz pokój na klucz? – rzucił mi spojrzenie niezrozumianego dziecka.
Rzeczywiście, moja odpowiedź nie jest zbyt satysfakcjonująca.
- No bo… Tego… - szukałem jakiejś sensownej
odpowiedzi, ale tak owa za nic nie chciała się pojawić. – Takie tam, moje
dziwactwo, nie zrozumiesz.
- Och… No dobrze, w takim razie, mnie już nie
ma. Śpij dobrze, daj spokój swoim dziwactwom. – uśmiechnął się lękliwie.
- Moment, a dlaczego ty już nie śpisz? –
spytałem, zatrzymując go. Podrapał się po głowie, zauważyłem, że jest
zakłopotany.
- A wiesz… Ja tak jakoś nie lubię spać. –
westchnął. – To nic takiego. Serio, wracaj do spania, czy tam rysowania, nie
przejmuj się mną. – machnął ręką.
- No pewnie, i co jeszcze. – przewróciłem
oczami. – Właź. – pociągnąłem go za rękę, w wyniku czego chłopak o mały włos
się nie przewrócił. Po chwili byliśmy w mojej sypialni. Ponownie zamknąłem
drzwi na klucz.
- Po co to robisz? Przecież nikogo oprócz nas
tutaj nie ma. – doszukiwał się sensu w moim postępowaniu, siadając na
zagraconym łóżku. Miałem ochotę powiedzieć: „Może się tak wydawać.”, ale
wyszedłbym na chorego psychicznie.
- Po prostu wtedy czuję się bezpieczniejszy. –
rzuciłem. – W każdym razie, zostawmy już to. – zająłem miejsce obok bruneta, po
czym wziąłem go na kolana, na co on zareagował spontanicznym śmiechem. Siedział
bokiem do mojej twarzy, ale patrzył mi prosto w oczy.
- Co ty najlepszego wyrabiasz? – zapytał. Jego
policzki przybrały kolor dojrzalej maliny.
- Spędzam z tobą czas. – uśmiechnąłem się
zuchwale. – Ostatnio bardzo cię zaniedbywałem, głupio mi trochę z tego powodu.
- Przestań, byłeś zapracowany, koniec tematu.
- Dobrze, więc, gadaj. Czemu nie sypiasz. –
zrobiłem pozornie groźną minę. Frank spuścił głowę, przez co ciemne włosy
niemal całkowicie zasłoniły jego twarz.
- Gerard, ja nie ma pojęcia… Gdybym wiedział,
powiedziałbym ci, przecież wiesz. – wyznał ze smutkiem w głosie. Znalazł jakąś
wystającą nitkę przy mojej koszulce i z nerwów cały czas ją skubał. Jednym
ruchem założyłem mu niesforne kosmyki włosów za ucho. Czułem, że jest szczery,
że sam dokładnie nie wie, co go trapi. Doskonale wiem, iż powiedziałby mi, bez
większych ogródek.
- Lunatykowanie? – podrapałem się w podbródek,
starając się przypominać naukowca, który prowadzi bardzo ważne badania.
- Nie.
- Niedobór magnezu?
- Yyy, nie?
- To może nietrzymanie moczu?
- Nie! – krzyknął oburzony, ale zaraz potem
wybuchnął śmiechem.
- Dobra, z tym ostatnim to był żart. – ująłem
jego dłoń, a on natychmiast przeniósł na mnie swój wzrok. Spojrzałem mu w oczy.
- Boisz się. – wyszeptałem. Zmarszczył brwi.
- Ale niby czego?
- Zasnąć. Boisz się o to, co ci się przyśni.
Mam rację? – pogłaskałem jego policzek.
- Cóż, teoretycznie…T-To może być m-możliwe. –
zadrżał pod moim dotykiem. Kocham kiedy się zawstydza, kiedy przypomina małe
dziecko.
- A czego boisz się teraz? – musnąłem wargami
jego policzek. Oplotłem go rękami w pasie, aby brunet był jeszcze bliżej mnie.
Chłopak zacisnął palce na moim pasku. Czułem ciepło, które biło od niego
falami, przesuwałem ustami po całej jego twarzy, ucałowałem rozgorączkowane
czoło. Frank chwycił w swoje roztrzęsione, drobne dłonie moją twarz, a ja
natychmiast zaprzestałem wykonywanych czynności. Patrzyły na mnie dwa
przejrzyste bursztyny, jasne, niewinne. Piękne. Widziałem, co mają mi do
przekazania. Ja też się boję, mimo że potrafię to zakryć fałszywą pewnością
siebie i hardą postawą, nonszalanckimi gestami i zalotnymi słówkami, boję się.
Nie chcę go skrzywdzić, gdybym miał na sumieniu jego cierpienie, zabiłbym się,
bez jakichkolwiek wątpliwości. I to tak, żebym czuł ból. Nie potrafię wyobrazić
sobie większej kary, niż jego krzywda, którą sam spowodowałem. Przytknął swoje
czoło do mojego. Jego urywany oddech łaskotał moje wargi.
- Wszystkiego, Gerard. Ja boję się absolutnie
wszystkiego. – wyszeptał, po czym spuścił wzrok, wlepiając go gdzieś w moją
klatkę piersiowa. Kurwa, znowu to beznadziejne uczucie. On jest dla mnie
zagadką. Mimo że często mówię o tym, iż mogę czytać z jego oczu jak z otwartej
księgi, że kocham jego dziecinne zachowania, bo wiem, co oznaczają, on sam jest
zagadką. Frank nie zdaje sobie z tego sprawy, nie ma pojęcia, że jest w nim
coś, co jednocześnie mnie przyciąga, zastanawia, zniewala, ale też nie pozwala
mi się do niego zbliżyć. Chłopak ma w sobie pudełko z pustą, która skrywa jego
prawdziwą naturę, lęki i fobie. Raz w życiu sam z siebie to pudełko otworzył.
Wylało się z niego mnóstwo żalu, złości i smutku, na dodatek w tak ogromnej
ilości, że aż sam się przeraziłem nie na żarty. Teoretycznie, wiem, co mógłbym
zrobić, on też wie, nie jesteśmy dwójką nierozgarniętych idiotów. No dobrze, na
pewno on nie jest nierozgarniętym idiotą. Ale czy to by cokolwiek zmieniło? Czy
wniosło by w jego postawę coś lepszego, czy to sprawiłoby, że zmieniłby się w
kogoś bardziej otwartego i mniej lękliwego? Nie sądzę. W dodatku, nie będę się
mu narzucać. Chociaż czasem odzywają się we mnie pewnie naturalne instynkty, a
ciało reaguje inaczej, niż umysł i kompletnie nie idzie z nim w parze, potrafię
się powstrzymać, dla jego dobra. Nie znam siebie na tyle dobrze, żebym był w
stu procentach przekonany, iż moje poczynania nie wpłyną na niego negatywnie,
bądź nie sprawią bólu. Jak już mówiłem – umarłbym. Delikatnie uniosłem jego
podbródek, aby po chwili złączyć nasze usta w niewinnym, krótkim pocałunku.
Jego wargi po prostu łagodnie naparły na moje, a ja w tym czasie podtrzymywałem
jego głowę, wplótłszy mu palce we włosy. Oderwałem się od niego, pozwalając,
aby chłodne powietrze wypełniło przestrzeń między nami. Nie czułem podniecenia.
Nie miałem skały w gaciach. Czy to dobrze, czy też źle, nie wiem, i szczerze
mówiąc, mam to w dupie. Jedyne, co teraz czuję i co mną kieruje, to miłość.
Miłość do osoby, za którą oddałbyś życie, ale za którą jesteś jednocześnie
odpowiedzialny. Traktuję go zarazem jak młodszego brata, syna i kochanka.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to całkowicie popierdolone. Wiem, że ta
relacja nie jest zupełnie jasna, jak w normalnych związkach, hetero czy
homoseksualnych. Może dlatego, że my nie tworzymy zwyczajowego „związku”. Ja
niczego od niego nie oczekuję, niczego nie wymagam, chcę przy nim po prostu być
i cieszyć się tym, że mam kogoś, któremu mogę ofiarować wszystko, co dobre, ale
też wyznać mu to, co mnie dręczy i wyrzucić z siebie złe emocje. Upadłbym już
dawno, gdyby nie on.
- Kiedy jesteś ze mną, czego się boisz? –
gładziłem jego włosy. Schowałem go w ramionach, jego głowa spoczęła na moim
torsie. Mocno ściskał szlufki od mojego paska.
- Sam dokładnie nie wiem. – jego ciepły oddech
przeniknął przez moją bluzkę. – Chyba tego, że jestem niewystarczający. W
każdym możliwym tego słowa znaczeniu.
Szlag, szlag, jasny szlag.
To mnie dobija, dobija mnie
fakt, ze nic nie mogę zrobić, żeby go zapewnić, iż jest dla mnie więcej, niż
wystarczający. Jest dla mnie… Przepustką do nieba, powodem, dla którego jeszcze
się nie zabiłem, światłem. Czy to wciąż niewiele?
- Wystarczasz mi do tego, abym chciał dalej
żyć. I to jest chyba najbardziej szczera rzecz, jaką w czasie swojego marnego,
nieudolnego żywota wypowiedziałem. Proszę cię tylko o to, żebyś mi uwierzył. –
mówiłem spokojnie. Chyba nie jestem w stanie powiedzieć już nic prawdziwszego w
bardziej prostolinijny sposób.
- Ale ja ci wierzę, Gerry, przysięgam. –
popatrzył na mnie z miną dziecka, które chce zapewnić, że to nie ono zbiło
przed chwilą lampę w salonie, to był kot. Przekręcił się na moich kolanach,
oplótł mnie nogami w pasie. Oparł swoje filigranowe dłonie o moją klatkę
piersiową i westchnął. – Tylko i wyłącznie moja winą jest, w jaki sposób myślę.
Ty z resztą wiesz, sam doskonale wiesz, że próbuję się zmienić. Staram się być
odważny, otwarty, śmiały, jednak kiedy już udaje mi się choć odrobinę zbliżyć
do tego swojego wymarzonego wzorca osobowości, zawracam i znowu się chowam.
Chyba tego najbardziej w sobie nienawidzę. – odruchowo wbił palce w mój
obojczyk. Czułem bijącą od niego niepewność, była wszędzie. W każdym dotyku
jego dłoni, w każdym spojrzeniu, w oddechu, owiewającym moją szyję. To nic. Dla
mnie nie musi być pewny, jeżeli on wie, że nie będzie w tym sobą. Frank jest
najbardziej szczerą osobą, jaką znam i nie sądzę, żebyśmy chcieli to zmieniać.
Dopóki jest ze mną, może być kim tylko chce. Oby tylko był szczęśliwy.
- Wiesz czego ja zawsze najbardziej w sobie
nienawidziłem? – spytałem, ciągle gładząc jego włosy. Uśmiechnąłem się sam do
siebie, z bliżej nieokreślonego powodu. Brunet objął mnie mocno, umieszczając
swoje ręce w miejscu, gdzie zaczynają się żebra. Przyłożył mi głowę do środka klatki piersiowej, mniej więcej na wysokości mostka. Wyglądał jak pasażer
tonącego statku, który z całej siły chwyta się jakiegoś elementu pokładu w nadziei,
że to uchroni go przed niechybną śmiercią. – Nie potrafiłem znieść tego, że
wiecznie udawałem. To bardzo upraszczało moje życie i kontakty z innymi ludźmi,
ale z czasem stało się nie do zniesienia. Tak jak i ty, Frank, nie umiałem się
przed nikim otworzyć, a nawet nawiązać prostej znajomości. Kiedy już się o to
starałem, uprzednio nic nie zmieniając w swoim sposobie bycia, absolutnie każdy
odwracał się ode mnie. Dopiero, kiedy zaczynałem udawać kogoś, kim nie jestem,
ludzie przekonywali się do mnie. Nawet nie wiesz, ile błędów w życiu popełniłem
przez takie zachowanie. – moja głowa opadła wprost na jego ramie. Zamknąłem
oczy, a z moich ust zlało się żałosne westchnienie. Nigdy nikomu bym się do
tego nie przyznał. Nigdy w życiu, choćby mnie mieli przywiązać do dwóch koni i
pognać je w przeciwne strony. Ale tak już jest, że kiedy jestem przy nim,
znikają granice, które kiedyś sam sobie wyznaczyłem. I mimo że to było zanim go
w ogóle poznałem, i że od tamtego czasu wiele się zmieniło, ja wciąż wiem, kim jestem.
Ucałowałem jego szyję, tuż pod płatkiem ucha. Jego skóra była aksamitna i
ciepła, a zarazem cienka i blada, niczym pergamin. Zawsze popadałem w istny
zachwyt, kiedy tylko przez dłuższą chwilę przypatrywałem się jego skórze. Nie
chodzi nawet o to, jak jego jasna karnacja kontrastowała z tatuażami, co z
resztą prezentowało się naprawdę niezwykle, ale o samą jej delikatną w dotyku
strukturę.
Może
teraz chwycisz za nóż i pobawisz się tą piękną, dziecięcą skórą?
Nie mam zamiaru cię słuchać,
ani przejmować się tym, co mówisz.
Teraz
tak ględzisz. Kiedy zaśniesz, będzie inaczej.
- Zabraknie mi cię kiedyś… - wtuliłem twarz w
burzę jego miękkich włosów. Nie mam pojęcia dlaczego nagle ogarnęła mnie jakaś
melancholia i smutek. Ale taka jest prawda, przyjdzie czas, kiedy to wszystko
się skończy. Nie sądzę, żeby Frank mieszkał tu ze mną do końca życia. Sam z
resztą mówił niejednokrotnie, że czuje się ciężarem. Jest to oczywiście
całkowitą nieprawdą, ale rozumiem, jak się czuje. Każdy człowiek chce coś w życiu
osiągnąć, zapracować na własny kawałek domu, ma jakieś aspiracje, wyznaczone
cele. Nadejdzie dzień, gdy oznajmi mi, że musi odejść. A co ja wtedy zrobię?
Poklepię go po plecach, mówiąc: „Spoko, stary, idź w świat, wystarczająco dużo
pieniędzy na ciebie przejebałem!” Oczywiście, już to widzę, wolne żarty.
Powinienem wtedy zachować się dojrzale i zawsze mieć na uwadze fakt, że jeżeli
się kogoś kocha, pierwszą i najważniejszą wartością do zapewnienia mu jest
wolność. To głupie powiedzenie: „Jeżeli kochasz, daj odejść.”, mimo że jest
strasznie prymitywne i wałkowane od zarania dziejów, ma w sobie wiele prawdy. A
ja go kocham, i tego jestem pewien bardziej, niż czegokolwiek innego. Pewnie
wtedy zamknę się w sobie na dobre. Zaszyje się przy tym zawalonym kartkami
biurku z szufladami po brzegi wypełnionymi ołówkami, będę bazgrolić coś
zupełnie bez sensu. Czasami wyjdę do parku, żeby zobaczyć, jak inni ludzie, nie
pogrążeni w bezgranicznej pustce, radośnie spędzają wolny czas. Będę przysiadać
na ławce ze szkicownikiem, starając się uchwycić każdy szczegół rysowanego elementu.
Nerwy w liściu lipy, zagniecenia na wstążeczce, wiążącej warkoczyk roześmianej
dziewczynki z piłką, pozlepiana sierść małego, rozpieszczonego teriera, z dumą
przechadzającego się chodnikiem, wraz ze swoją roznegliżowaną, wypudrowano
właścicielką. Jest tak mnóstwo szczegółów.
Uprzednio przytulony do mnie
całą powierzchnią swojego ciała Frank, odsunął się na niewielką odległość, na
tyle, aby mógł patrzeć mi prosto w oczy. Kilka promieni jeszcze słabo
święcącego, jesiennego słońca, ostrożnie wpadło przez balkonowe okno,
rozlewając się na jego twarzy, czyniąc ją jeszcze jaśniejszą i pogodniejszą.
Przeniknęły przez jego bursztynowe tęczówki, rozczepiając ich kolor na mnóstwo
innych barw i najróżniejszych odcieni.
- Nie. – położył dłoń na moim policzku, a po
chwili jej zewnętrzną częścią czule przejechał po mojej skroni i krawędzi
żuchwy. Za moment wykonał tą czynność jeszcze raz, a ja starałem się wydobyć z
siebie chociaż jakiś cień radości. – Nie ważne co się ze mną stanie, będę przy
tobie. – na jego twarz wstąpił niewinny uśmiech, który sprawiał wrażenie tak
niepewnego, jakby byle podmuch wiatru mógł go rozwiać i przepędzić. Przymknąłem
powieki.
- Niesamowite, że jesteś tego taki pewien. –
wycedziłem. Nagle brunet szybkim ruchem zsunął się z moich kolan, pozostawiając
na mojej twarzy smugę ciepła swojej dłoni. Podszedł do biurka, zrzucił z niego
kilka ciuchów i zeszytów, aby móc dostać się do pierwszej od góry szuflady.
Otworzył ją i przy wtórze szmerów i dźwięku przewracanych przedmiotów
różnorodnego rodzaju, wyciągnął pierwszy lepszy długopis. Uszczęśliwiony swoim
znaleziskiem, znalazł się powrotem obok mnie.
- Dawaj rękę. – powiedział z zaskakującą
stanowczością. Rozbawiło mnie to.
- Ale po co…
- Nie gadaj, dawaj tą rękę. – chwycił za mój
nadgarstek, odwracając moje przedramię wewnętrzną częścią ku górze. Już po
chwili spostrzegłem, jak z każdym ruchem dłoni bruneta, czarny tusz zostawia
ślady na mojej skórze.
- Na razie nie patrz. – odwrócił się lekko,
starając się ukryć tajemniczy napis.
- Dobra, dobra, już nie podglądam. – odrzekłem
z ironiczną powagą. Przez moment siedziałem bez ruchu, wolną dłonią skrobiąc
jakiś zaschnięty brud na mojej pościeli. To była jasnożółta plama, i mogłem się
tylko domyślać, że to pozostałości banana.
- I chyba… Tak, już skończyłem. – rzucił z
satysfakcją. Przeciągnął palcem po napisie, aby upewnić się, czy tusz na pewno
zasechł. Spojrzał mi w oczy, a kiedy zobaczył błąkające się w nich
niezrozumienie, uśmiechnął się. Podniósł się z łóżka, stanął nade mną, po czym
uniósł moją twarz, aby za chwilę połączyć nasze usta w jedność. Pozwalaliśmy,
żeby nasze języki wnikały coraz głębiej, smakowały i doceniały każdy
najdrobniejszy detal. Rozdzielaliśmy nasze wargi, a za moment ponownie
przystawialiśmy na ich spotkanie. Łagodność i szczerość. To najbardziej emanowało
od chłopaka, nie tylko, kiedy się całowaliśmy, ale zawsze. Każdy jego gest, tak
bardzo przesycony miłością, ale jednocześnie ciągle niezdecydowany, chwiejny i
bojaźliwy, utrzymywał mnie w twierdzeniu, że wszystko, co Frank dla mnie robi,
jest całkowicie szczere. Kocham sposób, w jaki brunet stara się przemóc swoje
niedoskonałości tylko dlatego, żebym zobaczył, jak bardzo jestem dla niego
ważny.
On nagle po prostu oderwał się
od moich ust. Ostatni oddech, otulający moją twarz, ostatni dotyk jego dłoni.
Ucałował czubek mojego nosa i zwyczajnie opuścił pokój.
Siedziałem tak przez jakiś
czas, oddając się wspomnieniu sprzed chwili. Chciałem się w nim na dobre zatopić.
Widziałem go, ciągle miałem przed oczami jego drobną sylwetkę, pełne usta,
promieniujące…
Bla,
bla, bla, wszyscy to już słyszeli…
Jak ja cię nienawidzę.
To ja
nienawidzę cię bardziej.
Gdyby moją nienawiść do ciebie
można by zmierzyć liczbą ludności, byłbym Chinami.
Doprawdy
mnie rozbawiłeś, a teraz znajdź most, z którego mógłbyś skoczyć.
Nie pozwolę, żebyś zniszczył mi
życie.
Już
dawno na to pozwoliłeś.
Nie mam nawet ochoty mówić o
tym, jak bardzo bym chciał wyrzucić teraz moją szafę przez okno, a potem
rozpalić ognisko na środku dywanu, żeby rozładować cały mój gniew. Sądzę
niestety, że nawet to by nie pomogło.
Wstałem i podszedłem do
przyjemnie chłodnej ściany naprzeciwko łóżka. Oparłem się o nią czołem i
dłońmi, zaciśniętymi w pięści. Wtedy kątem oka dostrzegłem napis, pozostawiony
przez Franka na moim przedramieniu, rozciągający się od stawu łokciowego, aż do
nadgarstka. Mówił on: „ Dopóki mnie pamiętasz, nigdy nie będę za daleko.”