piątek, 2 sierpnia 2013

Rozdział 15

    Cześć Wam kochani!

Wiecie co, uwielbiam tą czcionkę, serio jest super. Będę nią teraz pisać każde powiadomienia.
Dobra, koniec srania w banię.

Takoż i jest, objawił się nareszcie! Ten rozdział. Szczerze powiem, chyba najbardziej męczący rozdział w historii męczących rozdziałów. Jak go pisałam, to czułam się mniej więcej tak: 


No, w każdym razie.
Przepraszam, że wszystko dodaję tak nieregularnie, ani nigdzie nie informuję o nowych rozdziałach (gdzieś w komentarzach pod poprzednim postem pojawiło się takie zapytanie, więc mówię). Ale sama nie mam pojęcia, kiedy coś napiszę/dodam, bo to zależy od mojej weny, z którą jest różnie, chęci i czasu (którego mam ostatnio bardzo mało).
Co tam jeszcze... Dziękuję za przemiłe komentarze, i tym, którzy bywają u mnie od jakiegoś czasu, jak i tym, którzy dopiero co te badziewie odkryli :'3

Od razu mówię, następny rozdział NIE WIEM KIEDY XD Ale będzie, bo zdecydowałam się to gówno skończyć.

Btw, jeszcze jedno, jeżeli po przeczytaniu tego rozdziału uznacie, że jest on... No nie wiem... W jakiś sposób do was przemawia, czy jest... Jak to się teraz mówi... fajny, to spokojnie. Znam dobrego psychiatrę.
Hehehe.
Może ja się do niego powinnam zgłosić...



To wszystko z mojej strony, czytajcie <3






Czego tu szukasz, przyjacielu?

Dlaczego przyglądasz się, jak srebrzyste ostrze radośnie pobłyskuje w świetle listopadowego księżyca?

Czyżbyś miał jakiś plan?

Czego tu szukasz, przyjacielu?


***
        
         Przeszłość.
To coś, co sprawia, że każdego dnia budzę się martwy. Ale przecież o tym nikt nie wie. Nikt nie chce znać całej prawdy.
Bywa, że pytam sam siebie: „Już wszystko w porządku? Jesteś tego pewien?”
Jeszcze większym szaleństwem jest to, że czasami mam wrażenie, iż w istocie tak jest. Lecz potem powraca, uderza ze zdwojoną siłą. Ona.
         Przeszłość.
Niczym zachłanna kochanka, nie znająca spokoju. Zabójcza, śmiertelna. Jak fala na wzburzonym morzu podczas sztormu, jak wiatr, roznoszący zarazę. A ja tonę, krztuszę się. Umieram. Mimo tego, jeszcze tak bardzo się staram. Szamocę się, próbuję, ale jestem bez szans. Jednak próbuję. Biegnę, nie patrząc za siebie, nie wiem dokąd. Biegnę, tak bardzo bezsilny. Ona mnie trzyma, i zaciskając pięść na moim karku sprawia, że nie widzę już absolutnie nic. Nicość, mam ją teraz na wyciągnięcie ręki. Jestem nią. Czuję tylko wszechobecny ból, naciera z każdej strony. Atakuje każdy organ, każdą część ciała, wszystkie zmysły, myśli. I wtem wyłania się to.
Stromy klif i otchłań morza, bijąca o ściany urwiska.
Nagle doskonale wiem, gdzie mam biec, gdzie jest jedyne miejsce, w którym zaznam spokoju i ciszy. Zrzucam z siebie ciężką dłoń, ucisk ustępuje. Biegnę, ponownie, ze łzami palącymi oczy. Zostawiają krwawe ślady na policzkach, ale płyną dalej. Zimna, nocna bryza bije moją twarz. Upragniona wolność, i chociaż wiem, że nie oznacza ona nic lepszego, biegnę. Tak szybko, jak to tylko możliwe. Zdaję się, że nie dotykam ziemi, jakbym przemierzał rozległy, beztroski nieboskłon.
Ale to tylko pozory i kolejna pułapka. Jeżeli poddam się temu uczuciu, stracę z oczu drogę ucieczki, zawisnę gdzieś w przestrzeni, znowu niczyj. Nic nie jest tu pewne, wszystko to iluzja. Z wyjątkiem śmierci. Ona jest wszędzie - tam, dokąd zmierzam i tam, skąd uciekam.
I już to czuję, nocny wiatr, z każdą chwilą zimniejszy, silniejszy, i chociaż wieje prosto w moją twarz, próbując mnie zmylić, zawrócić, ja nie dam się nabrać. Jestem zbyt blisko celu.
Staram się rozgarnąć otaczający mnie zewsząd mrok, przedzieram się przez niego, niczym przez gęste zarośla tropikalnej dżungli. Czuję zapach nocy, otulam się jej hebanowym płaszczem. Pozwalam, aby mnie pochłonęła, chowam się w jej objęciach, niczym dziecko, stęsknione za ciepłym dotykiem matczynych rąk. Uciekam przed przeszłością. Widzę, już widzę moje przeznaczenie.
Staję na krawędzi klifu, słyszę szum wrogiego morza. Ale dla mnie ono nie jest wrogie – jest zbawcze. Woła mnie, a ja już chcę mu się oddać, w całości. Tak bardzo nieświadomy rzeczywistości, oderwany, odosobniony. Sam.
Wciąż się waham, ale to przecież normalne. Takie… Ludzkie. Próbujesz wmówić sobie, że jest jeszcze coś, co może cię zatrzymać, że nadal masz do czego wracać. Zabawne. Na tyle zabawne, że przez moment na mojej twarzy gości uśmiech. Słaby, blady, płochliwy, roztrzęsiony, ale uśmiech. Nie mam już nic. Wpatruję się gdzieś daleko, patrzę za horyzont. Ciemne niebo zlewa się z czarną tonią wody.
Tak naprawdę nie ma horyzontu. Jest schowany, boi się bezkresnej, bezlitosnej otchłani. Zupełnie jak ja.
Tak bardzo bym chciał ujrzeć teraz promienie słońca, móc przymrużyć oczy i cieszyć się ciepłem.
Nie istnieje słońce, tak jak nie istnieje ciepło, czy radość.
Ostatni raz pozwalam, aby chłodna bryza uderzyła mnie swoim powiewem.
Poddaję się, wypluty na skraj podświadomości. Dotykam rozlegającej się wszędzie wkoło pustki. Wystarczy jeden zdecydowany ruch do przodu, żeby runąć, zapomnieć. I wszystko byłoby w porządku. Zamykam oczy, chcę przestać czuć, myśleć, oddychać, być.
 - Jeżeli uważasz, że tym sposobem się ode mnie uwolnisz… Cóż, mylisz się. Zawsze będziesz ze mną tutaj tkwić, tkwić nigdzie. – rozlega się delikatny głos, dobiegający do moich uszu z jakiejś odległej przestrzeni. Przede mną pojawiła się postać mężczyzny średniego wzrostu, o roztrzepanych, czarnych włosach i demonicznym uśmiechu. Jego obłąkane, zielone oczy przyglądały mi się z politowaniem i pogardą zarazem. Elegancki, ubrany w ciemny, długi płaszcz, czarne półbuty i szalik z frędzlami, nonszalancko przerzucony przez ramię. Doskonale wiem, z kim mam przyjemność.
 - Zostaw mnie, błagam. Odejdź. – schowałem twarz w dłoniach. Nie tylko dlatego, że nie chciałem go widzieć. Starałem się ukryć łzy. Zachichotał podle.
 - Ojejej, ale przecież nie musisz płakać, tchórzliwa cioto. – rzekł ironicznie przesłodzonym tonem. Podszedł do mnie, po czym ujął mój podbródek między palec wskazujący, a kciuk. Dziwne uczucie. To nie był zwyczajny dotyk, nie czułem jego skóry. To wrażenie można porównać do przytknięcia lodu do twarzy. Gwałtownie pociągną moją głowę ku sobie, po czym spojrzał mi w oczy. A ja zobaczyłem w nich ciemność. – Przynajmniej masz pewność, że jest ktoś, kto nigdy cię nie opuści. – wyszczerzył zęby w diabolicznym uśmiechu.
Odepchnąłem go z całej siły, po czym uderzyłem w ramię. Rozpłynął się gdzieś w ciemnościach morskiej czeluści, zmieszał się z mrokiem nieba.
Krzyczę. Biorę oddech. Spadam.


***


A kiedy się budzisz, całość zaczyna się od nowa.

Wszystko ma swoje znaczenie, swój czas, ale tak naprawdę najważniejsze jest, w jaki sposób ty to potraktujesz.

W żaden sposób. Chcę, żeby to odeszło. Wiem, że nie da się zapomnieć, ale niech po prostu odejdzie.

Pamiętasz, jak lśniło? Jak cudownie błyszczało?

Przestań mnie podpuszczać! Chcę być sam, zostaw mnie w końcu!

Daj spokój, tylko się droczę.

I tak wiem, że ci się podobało. Byłeś usatysfakcjonowany, kiedy skończyłeś.


***

 - Gerard, co się stało, słyszałem jakiś łomot. – dotarł do mnie zaniepokojony głos zza drzwi. – Otwórz, proszę. – szarpnął za klamkę. Zamek był zablokowany, zamknąłem się na wszelki wypadek. Zawsze tak robię, kiedy jestem sam. Miałem czas, żeby podnieść wywrócone do góry nogami biurko, z powrotem położyć na nim rozrzucone przedmioty i wziąć głęboki oddech. Uspokajam się, wracam. Podszedłem do drzwi i przekręciłem kluczyk. Na progu stał Frank i niespokojnie patrzył mi w oczy.
 - Nic się nie stało, Frankie. – oparłem się o ścianę, byłem wykończony. – Niechcący wpadłem na biurko. Panuje tu taki bajzel, że nawet go nie zauważyłem. – mówiłem, przecierając oczy. Miałem burdel w głowie.
 - Przepraszam, przestraszyłem się po prostu. Przeszkodziłem ci w czymś? – spytał nieśmiało.
 - Ja tylko… Rysowałem. Tak, właśnie. – odgarnąłem włosy z twarzy.
 - Rysowałeś, mówisz… O 8 rano? I dlaczego zamykasz pokój na klucz? – rzucił mi spojrzenie niezrozumianego dziecka. Rzeczywiście, moja odpowiedź nie jest zbyt satysfakcjonująca.
 - No bo… Tego… - szukałem jakiejś sensownej odpowiedzi, ale tak owa za nic nie chciała się pojawić. – Takie tam, moje dziwactwo, nie zrozumiesz.
 - Och… No dobrze, w takim razie, mnie już nie ma. Śpij dobrze, daj spokój swoim dziwactwom. – uśmiechnął się lękliwie.
 - Moment, a dlaczego ty już nie śpisz? – spytałem, zatrzymując go. Podrapał się po głowie, zauważyłem, że jest zakłopotany.
 - A wiesz… Ja tak jakoś nie lubię spać. – westchnął. – To nic takiego. Serio, wracaj do spania, czy tam rysowania, nie przejmuj się mną. – machnął ręką.
 - No pewnie, i co jeszcze. – przewróciłem oczami. – Właź. – pociągnąłem go za rękę, w wyniku czego chłopak o mały włos się nie przewrócił. Po chwili byliśmy w mojej sypialni. Ponownie zamknąłem drzwi na klucz.
 - Po co to robisz? Przecież nikogo oprócz nas tutaj nie ma. – doszukiwał się sensu w moim postępowaniu, siadając na zagraconym łóżku. Miałem ochotę powiedzieć: „Może się tak wydawać.”, ale wyszedłbym na chorego psychicznie.
 - Po prostu wtedy czuję się bezpieczniejszy. – rzuciłem. – W każdym razie, zostawmy już to. – zająłem miejsce obok bruneta, po czym wziąłem go na kolana, na co on zareagował spontanicznym śmiechem. Siedział bokiem do mojej twarzy, ale patrzył mi prosto w oczy.
 - Co ty najlepszego wyrabiasz? – zapytał. Jego policzki przybrały kolor dojrzalej maliny.
 - Spędzam z tobą czas. – uśmiechnąłem się zuchwale. – Ostatnio bardzo cię zaniedbywałem, głupio mi trochę z tego powodu.
 - Przestań, byłeś zapracowany, koniec tematu.
 - Dobrze, więc, gadaj. Czemu nie sypiasz. – zrobiłem pozornie groźną minę. Frank spuścił głowę, przez co ciemne włosy niemal całkowicie zasłoniły jego twarz.
 - Gerard, ja nie ma pojęcia… Gdybym wiedział, powiedziałbym ci, przecież wiesz. – wyznał ze smutkiem w głosie. Znalazł jakąś wystającą nitkę przy mojej koszulce i z nerwów cały czas ją skubał. Jednym ruchem założyłem mu niesforne kosmyki włosów za ucho. Czułem, że jest szczery, że sam dokładnie nie wie, co go trapi. Doskonale wiem, iż powiedziałby mi, bez większych ogródek.
 - Lunatykowanie? – podrapałem się w podbródek, starając się przypominać naukowca, który prowadzi bardzo ważne badania.
 - Nie.
 - Niedobór magnezu?
 - Yyy, nie?
 - To może nietrzymanie moczu?
 - Nie! – krzyknął oburzony, ale zaraz potem wybuchnął śmiechem.
 - Dobra, z tym ostatnim to był żart. – ująłem jego dłoń, a on natychmiast przeniósł na mnie swój wzrok. Spojrzałem mu w oczy.
 - Boisz się. – wyszeptałem. Zmarszczył brwi.
 - Ale niby czego?
 - Zasnąć. Boisz się o to, co ci się przyśni. Mam rację? – pogłaskałem jego policzek.
 - Cóż, teoretycznie…T-To może być m-możliwe. – zadrżał pod moim dotykiem. Kocham kiedy się zawstydza, kiedy przypomina małe dziecko.
 - A czego boisz się teraz? – musnąłem wargami jego policzek. Oplotłem go rękami w pasie, aby brunet był jeszcze bliżej mnie. Chłopak zacisnął palce na moim pasku. Czułem ciepło, które biło od niego falami, przesuwałem ustami po całej jego twarzy, ucałowałem rozgorączkowane czoło. Frank chwycił w swoje roztrzęsione, drobne dłonie moją twarz, a ja natychmiast zaprzestałem wykonywanych czynności. Patrzyły na mnie dwa przejrzyste bursztyny, jasne, niewinne. Piękne. Widziałem, co mają mi do przekazania. Ja też się boję, mimo że potrafię to zakryć fałszywą pewnością siebie i hardą postawą, nonszalanckimi gestami i zalotnymi słówkami, boję się. Nie chcę go skrzywdzić, gdybym miał na sumieniu jego cierpienie, zabiłbym się, bez jakichkolwiek wątpliwości. I to tak, żebym czuł ból. Nie potrafię wyobrazić sobie większej kary, niż jego krzywda, którą sam spowodowałem. Przytknął swoje czoło do mojego. Jego urywany oddech łaskotał moje wargi.
 - Wszystkiego, Gerard. Ja boję się absolutnie wszystkiego. – wyszeptał, po czym spuścił wzrok, wlepiając go gdzieś w moją klatkę piersiowa. Kurwa, znowu to beznadziejne uczucie. On jest dla mnie zagadką. Mimo że często mówię o tym, iż mogę czytać z jego oczu jak z otwartej księgi, że kocham jego dziecinne zachowania, bo wiem, co oznaczają, on sam jest zagadką. Frank nie zdaje sobie z tego sprawy, nie ma pojęcia, że jest w nim coś, co jednocześnie mnie przyciąga, zastanawia, zniewala, ale też nie pozwala mi się do niego zbliżyć. Chłopak ma w sobie pudełko z pustą, która skrywa jego prawdziwą naturę, lęki i fobie. Raz w życiu sam z siebie to pudełko otworzył. Wylało się z niego mnóstwo żalu, złości i smutku, na dodatek w tak ogromnej ilości, że aż sam się przeraziłem nie na żarty. Teoretycznie, wiem, co mógłbym zrobić, on też wie, nie jesteśmy dwójką nierozgarniętych idiotów. No dobrze, na pewno on nie jest nierozgarniętym idiotą. Ale czy to by cokolwiek zmieniło? Czy wniosło by w jego postawę coś lepszego, czy to sprawiłoby, że zmieniłby się w kogoś bardziej otwartego i mniej lękliwego? Nie sądzę. W dodatku, nie będę się mu narzucać. Chociaż czasem odzywają się we mnie pewnie naturalne instynkty, a ciało reaguje inaczej, niż umysł i kompletnie nie idzie z nim w parze, potrafię się powstrzymać, dla jego dobra. Nie znam siebie na tyle dobrze, żebym był w stu procentach przekonany, iż moje poczynania nie wpłyną na niego negatywnie, bądź nie sprawią bólu. Jak już mówiłem – umarłbym. Delikatnie uniosłem jego podbródek, aby po chwili złączyć nasze usta w niewinnym, krótkim pocałunku. Jego wargi po prostu łagodnie naparły na moje, a ja w tym czasie podtrzymywałem jego głowę, wplótłszy mu palce we włosy. Oderwałem się od niego, pozwalając, aby chłodne powietrze wypełniło przestrzeń między nami. Nie czułem podniecenia. Nie miałem skały w gaciach. Czy to dobrze, czy też źle, nie wiem, i szczerze mówiąc, mam to w dupie. Jedyne, co teraz czuję i co mną kieruje, to miłość. Miłość do osoby, za którą oddałbyś życie, ale za którą jesteś jednocześnie odpowiedzialny. Traktuję go zarazem jak młodszego brata, syna i kochanka. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to całkowicie popierdolone. Wiem, że ta relacja nie jest zupełnie jasna, jak w normalnych związkach, hetero czy homoseksualnych. Może dlatego, że my nie tworzymy zwyczajowego „związku”. Ja niczego od niego nie oczekuję, niczego nie wymagam, chcę przy nim po prostu być i cieszyć się tym, że mam kogoś, któremu mogę ofiarować wszystko, co dobre, ale też wyznać mu to, co mnie dręczy i wyrzucić z siebie złe emocje. Upadłbym już dawno, gdyby nie on.
 - Kiedy jesteś ze mną, czego się boisz? – gładziłem jego włosy. Schowałem go w ramionach, jego głowa spoczęła na moim torsie. Mocno ściskał szlufki od mojego paska.
 - Sam dokładnie nie wiem. – jego ciepły oddech przeniknął przez moją bluzkę. – Chyba tego, że jestem niewystarczający. W każdym możliwym tego słowa znaczeniu.
Szlag, szlag, jasny szlag.
To mnie dobija, dobija mnie fakt, ze nic nie mogę zrobić, żeby go zapewnić, iż jest dla mnie więcej, niż wystarczający. Jest dla mnie… Przepustką do nieba, powodem, dla którego jeszcze się nie zabiłem, światłem. Czy to wciąż niewiele?
  - Wystarczasz mi do tego, abym chciał dalej żyć. I to jest chyba najbardziej szczera rzecz, jaką w czasie swojego marnego, nieudolnego żywota wypowiedziałem. Proszę cię tylko o to, żebyś mi uwierzył. – mówiłem spokojnie. Chyba nie jestem w stanie powiedzieć już nic prawdziwszego w bardziej prostolinijny sposób.
 - Ale ja ci wierzę, Gerry, przysięgam. – popatrzył na mnie z miną dziecka, które chce zapewnić, że to nie ono zbiło przed chwilą lampę w salonie, to był kot. Przekręcił się na moich kolanach, oplótł mnie nogami w pasie. Oparł swoje filigranowe dłonie o moją klatkę piersiową i westchnął. – Tylko i wyłącznie moja winą jest, w jaki sposób myślę. Ty z resztą wiesz, sam doskonale wiesz, że próbuję się zmienić. Staram się być odważny, otwarty, śmiały, jednak kiedy już udaje mi się choć odrobinę zbliżyć do tego swojego wymarzonego wzorca osobowości, zawracam i znowu się chowam. Chyba tego najbardziej w sobie nienawidzę. – odruchowo wbił palce w mój obojczyk. Czułem bijącą od niego niepewność, była wszędzie. W każdym dotyku jego dłoni, w każdym spojrzeniu, w oddechu, owiewającym moją szyję. To nic. Dla mnie nie musi być pewny, jeżeli on wie, że nie będzie w tym sobą. Frank jest najbardziej szczerą osobą, jaką znam i nie sądzę, żebyśmy chcieli to zmieniać. Dopóki jest ze mną, może być kim tylko chce. Oby tylko był szczęśliwy.
 - Wiesz czego ja zawsze najbardziej w sobie nienawidziłem? – spytałem, ciągle gładząc jego włosy. Uśmiechnąłem się sam do siebie, z bliżej nieokreślonego powodu. Brunet objął mnie mocno, umieszczając swoje ręce w miejscu, gdzie zaczynają się żebra. Przyłożył mi głowę do środka klatki piersiowej, mniej więcej na wysokości mostka. Wyglądał jak pasażer tonącego statku, który z całej siły chwyta się jakiegoś elementu pokładu w nadziei, że to uchroni go przed niechybną śmiercią. – Nie potrafiłem znieść tego, że wiecznie udawałem. To bardzo upraszczało moje życie i kontakty z innymi ludźmi, ale z czasem stało się nie do zniesienia. Tak jak i ty, Frank, nie umiałem się przed nikim otworzyć, a nawet nawiązać prostej znajomości. Kiedy już się o to starałem, uprzednio nic nie zmieniając w swoim sposobie bycia, absolutnie każdy odwracał się ode mnie. Dopiero, kiedy zaczynałem udawać kogoś, kim nie jestem, ludzie przekonywali się do mnie. Nawet nie wiesz, ile błędów w życiu popełniłem przez takie zachowanie. – moja głowa opadła wprost na jego ramie. Zamknąłem oczy, a z moich ust zlało się żałosne westchnienie. Nigdy nikomu bym się do tego nie przyznał. Nigdy w życiu, choćby mnie mieli przywiązać do dwóch koni i pognać je w przeciwne strony. Ale tak już jest, że kiedy jestem przy nim, znikają granice, które kiedyś sam sobie wyznaczyłem. I mimo że to było zanim go w ogóle poznałem, i że od tamtego czasu wiele się zmieniło, ja wciąż wiem, kim jestem. Ucałowałem jego szyję, tuż pod płatkiem ucha. Jego skóra była aksamitna i ciepła, a zarazem cienka i blada, niczym pergamin. Zawsze popadałem w istny zachwyt, kiedy tylko przez dłuższą chwilę przypatrywałem się jego skórze. Nie chodzi nawet o to, jak jego jasna karnacja kontrastowała z tatuażami, co z resztą prezentowało się naprawdę niezwykle, ale o samą jej delikatną w dotyku strukturę.

 Może teraz chwycisz za nóż i pobawisz się tą piękną, dziecięcą skórą?

Nie mam zamiaru cię słuchać, ani przejmować się tym, co mówisz.

 Teraz tak ględzisz. Kiedy zaśniesz, będzie inaczej.

 - Zabraknie mi cię kiedyś… - wtuliłem twarz w burzę jego miękkich włosów. Nie mam pojęcia dlaczego nagle ogarnęła mnie jakaś melancholia i smutek. Ale taka jest prawda, przyjdzie czas, kiedy to wszystko się skończy. Nie sądzę, żeby Frank mieszkał tu ze mną do końca życia. Sam z resztą mówił niejednokrotnie, że czuje się ciężarem. Jest to oczywiście całkowitą nieprawdą, ale rozumiem, jak się czuje. Każdy człowiek chce coś w życiu osiągnąć, zapracować na własny kawałek domu, ma jakieś aspiracje, wyznaczone cele. Nadejdzie dzień, gdy oznajmi mi, że musi odejść. A co ja wtedy zrobię? Poklepię go po plecach, mówiąc: „Spoko, stary, idź w świat, wystarczająco dużo pieniędzy na ciebie przejebałem!” Oczywiście, już to widzę, wolne żarty. Powinienem wtedy zachować się dojrzale i zawsze mieć na uwadze fakt, że jeżeli się kogoś kocha, pierwszą i najważniejszą wartością do zapewnienia mu jest wolność. To głupie powiedzenie: „Jeżeli kochasz, daj odejść.”, mimo że jest strasznie prymitywne i wałkowane od zarania dziejów, ma w sobie wiele prawdy. A ja go kocham, i tego jestem pewien bardziej, niż czegokolwiek innego. Pewnie wtedy zamknę się w sobie na dobre. Zaszyje się przy tym zawalonym kartkami biurku z szufladami po brzegi wypełnionymi ołówkami, będę bazgrolić coś zupełnie bez sensu. Czasami wyjdę do parku, żeby zobaczyć, jak inni ludzie, nie pogrążeni w bezgranicznej pustce, radośnie spędzają wolny czas. Będę przysiadać na ławce ze szkicownikiem, starając się uchwycić każdy szczegół rysowanego elementu. Nerwy w liściu lipy, zagniecenia na wstążeczce, wiążącej warkoczyk roześmianej dziewczynki z piłką, pozlepiana sierść małego, rozpieszczonego teriera, z dumą przechadzającego się chodnikiem, wraz ze swoją roznegliżowaną, wypudrowano właścicielką. Jest tak mnóstwo szczegółów.
Uprzednio przytulony do mnie całą powierzchnią swojego ciała Frank, odsunął się na niewielką odległość, na tyle, aby mógł patrzeć mi prosto w oczy. Kilka promieni jeszcze słabo święcącego, jesiennego słońca, ostrożnie wpadło przez balkonowe okno, rozlewając się na jego twarzy, czyniąc ją jeszcze jaśniejszą i pogodniejszą. Przeniknęły przez jego bursztynowe tęczówki, rozczepiając ich kolor na mnóstwo innych barw i najróżniejszych odcieni.
 - Nie. – położył dłoń na moim policzku, a po chwili jej zewnętrzną częścią czule przejechał po mojej skroni i krawędzi żuchwy. Za moment wykonał tą czynność jeszcze raz, a ja starałem się wydobyć z siebie chociaż jakiś cień radości. – Nie ważne co się ze mną stanie, będę przy tobie. – na jego twarz wstąpił niewinny uśmiech, który sprawiał wrażenie tak niepewnego, jakby byle podmuch wiatru mógł go rozwiać i przepędzić. Przymknąłem powieki.
 - Niesamowite, że jesteś tego taki pewien. – wycedziłem. Nagle brunet szybkim ruchem zsunął się z moich kolan, pozostawiając na mojej twarzy smugę ciepła swojej dłoni. Podszedł do biurka, zrzucił z niego kilka ciuchów i zeszytów, aby móc dostać się do pierwszej od góry szuflady. Otworzył ją i przy wtórze szmerów i dźwięku przewracanych przedmiotów różnorodnego rodzaju, wyciągnął pierwszy lepszy długopis. Uszczęśliwiony swoim znaleziskiem, znalazł się powrotem obok mnie.
 - Dawaj rękę. – powiedział z zaskakującą stanowczością. Rozbawiło mnie to.
 - Ale po co…
 - Nie gadaj, dawaj tą rękę. – chwycił za mój nadgarstek, odwracając moje przedramię wewnętrzną częścią ku górze. Już po chwili spostrzegłem, jak z każdym ruchem dłoni bruneta, czarny tusz zostawia ślady na mojej skórze.
 - Na razie nie patrz. – odwrócił się lekko, starając się ukryć tajemniczy napis.
 - Dobra, dobra, już nie podglądam. – odrzekłem z ironiczną powagą. Przez moment siedziałem bez ruchu, wolną dłonią skrobiąc jakiś zaschnięty brud na mojej pościeli. To była jasnożółta plama, i mogłem się tylko domyślać, że to pozostałości banana.
 - I chyba… Tak, już skończyłem. – rzucił z satysfakcją. Przeciągnął palcem po napisie, aby upewnić się, czy tusz na pewno zasechł. Spojrzał mi w oczy, a kiedy zobaczył błąkające się w nich niezrozumienie, uśmiechnął się. Podniósł się z łóżka, stanął nade mną, po czym uniósł moją twarz, aby za chwilę połączyć nasze usta w jedność. Pozwalaliśmy, żeby nasze języki wnikały coraz głębiej, smakowały i doceniały każdy najdrobniejszy detal. Rozdzielaliśmy nasze wargi, a za moment ponownie przystawialiśmy na ich spotkanie. Łagodność i szczerość. To najbardziej emanowało od chłopaka, nie tylko, kiedy się całowaliśmy, ale zawsze. Każdy jego gest, tak bardzo przesycony miłością, ale jednocześnie ciągle niezdecydowany, chwiejny i bojaźliwy, utrzymywał mnie w twierdzeniu, że wszystko, co Frank dla mnie robi, jest całkowicie szczere. Kocham sposób, w jaki brunet stara się przemóc swoje niedoskonałości tylko dlatego, żebym zobaczył, jak bardzo jestem dla niego ważny.
On nagle po prostu oderwał się od moich ust. Ostatni oddech, otulający moją twarz, ostatni dotyk jego dłoni. Ucałował czubek mojego nosa i zwyczajnie opuścił pokój.
Siedziałem tak przez jakiś czas, oddając się wspomnieniu sprzed chwili. Chciałem się w nim na dobre zatopić. Widziałem go, ciągle miałem przed oczami jego drobną sylwetkę, pełne usta, promieniujące…

 Bla, bla, bla, wszyscy to już słyszeli…

Jak ja cię nienawidzę.

 To ja nienawidzę cię bardziej.

Gdyby moją nienawiść do ciebie można by zmierzyć liczbą ludności, byłbym Chinami.

 Doprawdy mnie rozbawiłeś, a teraz znajdź most, z którego mógłbyś skoczyć.

Nie pozwolę, żebyś zniszczył mi życie.

 Już dawno na to pozwoliłeś.

Nie mam nawet ochoty mówić o tym, jak bardzo bym chciał wyrzucić teraz moją szafę przez okno, a potem rozpalić ognisko na środku dywanu, żeby rozładować cały mój gniew. Sądzę niestety, że nawet to by nie pomogło.
Wstałem i podszedłem do przyjemnie chłodnej ściany naprzeciwko łóżka. Oparłem się o nią czołem i dłońmi, zaciśniętymi w pięści. Wtedy kątem oka dostrzegłem napis, pozostawiony przez Franka na moim przedramieniu, rozciągający się od stawu łokciowego, aż do nadgarstka. Mówił on: „ Dopóki mnie pamiętasz, nigdy nie będę za daleko.”


poniedziałek, 15 lipca 2013

Rozdział 14

      Good morning, dobrý den, buenos días, bonjour, god morgon i wszystkie inne "dzień dobry".
Bardzo mi miło, że mogę Wam przedstawić kolejną część tego chorego opowiadania. Nie sądziłam, że będę miała siłę i chęci, żeby jeszcze pisać, ale póki co i jedno i drugie mi dopisuje.
Kto wie, na jak długo, hehe.
A odnośnie rozdziału to... Cholerka, jest on trochę pogmatwany, sama się gubiłam podczas pisania go. Dlatego ostrzegam: Przed przeczytaniem zapoznaj się z treścią tegoż wstępu, bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każdy rozdział tego opowiadania może zagrażać twojemu życiu lub zdrowiu.
Poprzedni rozdział został bardzo miło przyjęty i zgarnął pozytywne recenzje (ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu), więc chciałam się wam tylko z gracją ukłonić. <kłania się> Dziękuję za słowa uznania, to bardzo motywuje do pracy C':
A teraz, miłego czytania.








 Całowałeś go. Lizałeś się z najlepszym przyjacielem.
 Jeszcze tylko przypomnę ci, że to mężczyzna. Całowałeś się z mężczyzną.
 I podobało ci się, prawda? Było ci tak kurewsko dobrze, mam rację?
 Stanął ci? Ale tylko powiedz, no dawaj, czy ci stanął?
 Jak myślisz, to wszystko jest normalne? Normalne, że nagle lecisz na faceta?
 Co na to twoi znajomi, otoczenie? Nie będą cię wtykać palcami? Nie będą mówić: „O, to ten,   czarna owca w rodzinie.”? Oczywiście, że będą.
 Naprawdę tak bardzo chcesz zmarnować swoje życie tylko dlatego, że nagle coś ci się przestawiło w tym popierdolonym od zawsze umyśle? Zastanów się, co ty w ogóle robisz, czego ty chcesz, jak masz zamiar z tym żyć.

Co ja robię? Co ja robię, tak?!
Co ty robisz! Popatrz, sam, kurwa, tylko popatrz!
Chcesz, żebym do końca życia gnił tu sam? Od czasu do czasu zabawiając się jakąś pustą, głupią cipką?
Właśnie coś zrozumiałem. Nie jestem tobą. Tak, dokładnie, nie jestem tobą. Ty jesteś jakimś mrocznym, zachłannym, podłym i zimnym cieniem mnie. Mam cię dość, chcę się od ciebie uwolnić, to się staje chore. Przez ciebie czasami mam ochotę umrzeć, przez ciebie niemal poddaję się autodestrukcji.
Jesteś z siebie dumny? Naprawdę za cel stawiasz sobie wykończenie mojego zdrowia psychicznego?
Czego chcę? Ty jeszcze pytasz? Jego. Jego chcę. Szlag, jak mogłem przez ten cały czas dawać się prowadzić tobie. Koniec, to już się nie powtórzy.

  Doskonale wiesz, że to niemożliwe. Po co ta cała szopka? Nigdy się ode mnie nie uwolnisz, Way.

Dlaczego jesteś o tym tak święcie przekonany?

 Żebym zniknął, ty musiałbyś umrzeć.

 Doprowadziłem się do stanu, kiedy to mogę rozróżnić w sobie dwa kompletnie różne charaktery. Tak jakbym był dwiema osobami w jednej. To nie jest rozdwojenie jaźni. Tę przypadłość cechuje to, iż, owszem, w jednym ciele mieszczą się dwie osoby, czasem nawet więcej, ale nie mają one o sobie nawzajem pojęcia. Nie wiedzą o swoim istnieniu. Ja nie jestem na nic chory, po prostu biję się sam ze sobą, stwarzając przy tym pozory, że ta druga, ciemna strona to ktoś zupełnie inny. Kiedy to przecież ja, wiem o tym doskonale, ale nie potrafię się z tym pogodzić. Nie jestem w zgodzie z samym sobą i ktoś musi mi pomóc, ktoś musi sprawić, że zapomnę o tym drugim ja.
Ktoś musi pokochać mnie całego, inaczej nie wiem, jak skończę.

***   
         Obudził mnie przeraźliwy ból karku. Przespałem noc w cholernie niewygodnej pozycji, na wpół pochylony w przód, z głową opartą o szybę, w dodatku na mojej klatce piersiowej wygodnie ułożył się niski brunet. Rozłożył się, książę, jak Rosja na mapie. A przynajmniej w taki sposób zasypiał, teraz już nie czułem na sobie jego ciężaru, nie było go obok mnie. Przetarłem dłońmi całą twarz i wyjrzałem za okno, na ulicę i drzewa. Świeciło słońce, po raz pierwszy od dłuższego czasu, dzień zapowiadał się całkiem ładnie.
Tylko dlaczego jego tu nie ma?
Wsparłem się na dłoniach i leniwie wyprostowałem całe ciało. Przeciągnąłem się i zeskoczyłem z parapetu.
Jakieś dziwne, ale jednocześnie przyjemne uczucie, zagnieździło się teraz gdzieś we mnie. Wspominałem wczorajszy wieczór, ze świadomością, że to stało się naprawdę, niczego sobie nie wymyśliłem, nic mi się nie przyśniło. Chyba nawet wciąż czułem ten smak, ten zapach. Jego zapach, jego smak. Jedyne, czego teraz pragnę, to spojrzeć mu w te bursztynowe oczy i odczytać z nich wszystko, co chowa w sobie Frank. Nie będę musiał go o nic pytać, po prostu to zobaczę i już będę pewien. Ale i tak będziemy musieli porozmawiać, wcześniej, czy później.
Zmierzałem w stronę kuchni, mając nadzieję, że właśnie tam przebywa teraz chłopak. Zdziwiłem się, kiedy spostrzegłem, że go tam nie ma. Kanapa też była pusta. Rozejrzałem się po całym salonie – nic, nie ma nikogo. Wszedłem do kuchni, a kiedy zobaczyłem, że na stole stał talerz z tostami, ketchup oraz kubek z gorącą jeszcze kawą, nie wiedzieć czemu, odetchnąłem z ulgą. Nagle usłyszałem dźwięk otwierający się łazienkowych drzwi. Moim oczom ukazał się niski chłopak, o ciemnych, mokrych włosach, opadających na czoło.
 - Wstałeś w końcu. – uśmiechnął się. – Dzień dobry.
 - Cześć Fr… - zacząłem, ale skamieniałem, kiedy zorientowałem się, że Frank ma na sobie nic oprócz żółtego ręcznika, lekko przewiązanego w pasie.

 Zawsze równie szybko zauważasz takie „szczegóły”? Tylko pogratulować wrodzonej bystrości.

To chyba dobrze, że w pierwszej kolejności zwracam uwagę na coś innego, niż nagie ciało, nieprawdaż? Świadczy to dobrze o mojej osobie, nie jestem powierzchowny.

 Tak, tak. Ani popieprzony.

W dłoni trzymał mały ręcznik, którymi wycierał włosy, roztrzepując je przy tym na wszystkie strony. On jest… Idealny? Perfekcyjny? Nadal nie jestem pewien, czy te słowa w pełni oddają jego osobę.

 Jesteś nierozgarniętym idiotą, Gerard. Weź się w końcu w garść!

Kto jak kto, ale ty o takich rzeczach to mi nie przypominaj.

Jego blada, wytatuowana skóra była jeszcze mokra w niektórych miejscach. Tuż za nim zauważyłem mokre ślady stóp. Po czole spłynęła mu duża kropla wody, która najpierw dotarła do nosa, aby zatrzymać się w kąciku miękkich ust.
 - Frank, mam na imię Frank. – odwrócił się, żeby zamknąć drzwi od łazienki i zaśmiał się w uroczo drwiący sposób.

 Okej, Gerard, już spokojnie, wróć na ziemię, ponownie wychodzisz na cymbała.

 - Hoł, hoł, taak, wiem o tym! – odpowiedziałem tonem św. Mikołaja, a równocześnie kolesia, prowadzącego teleturniej „Koło fortuny”. Nie wiem dlaczego, spanikowałem.

 I wyszedłeś na cymbała. Znowu.

Dobrze, wiem! Tak, to prawda, a teraz daj mi święty spokój!

 - Postanowiłeś… Się wykąpać! Jej, to wspaniale! Genialny pomysł! – mówiłem dalej. Chociaż lepiej by było, gdybym się zamknął, bo chrzanię jak potłuczony.
 - Na pewno wszystko z tobą w porządku? Jesteś cały spocony. – zaczął uważnie przyglądać się mojej twarzy. Szybko wytarłem dłonią pot z czoła i wyszczerzyłem zęby. To miał być normalny uśmiech, ale przyćmiło go zakłopotanie i w rezultacie wyszedł on… Dość kiepsko.
 - Wszystko w porządku, nie martw się, po prostu… Trochę się zgrzałem, dzisiaj jest strasznie gorąco! – Frank minął mnie, wszedł do kuchni i wyjrzał przez okno nad kuchenką, gdzie kiedyś powiesiłem mały, zaokienny termometr.
 - Yyy, Gerard… Na zewnątrz jest 8 stopni, to na serio taki upał? – zmarszczył czoło i zlustrował mnie wzrokiem. Patrzył mi w oczy, a jego spojrzenie można zatytułować słowami: „Co ten kretyn bierze?” – Może się przeziębiłeś, nie masz przypadkiem gorączki? – podszedł do mnie i dotknął chłodną dłonią mojego czoła. Co za ulga, strasznie mi gorąco.
 - Nie, spokojnie, chyba nie… - wydukałem.
 - Zaraz do ciebie wrócę, tylko się ubiorę. – podszedł do kanapy, zabrał z niej stosik ciuchów, po czym znowu zniknął za drzwiami łazienki. Oparłem się o zimną ścianę i wlepiłem wzrok w sufit.
 - Co ty odwalasz, co?! – chwyciłem się za głowę.
 - Gerard, na kogo ty, do ciężkiej cholery, krzyczysz? – usłyszałem zaniepokojony głos Franka, dobiegający z łazienki. Ja się chyba zamorduję.
 - Nie, nie, z nikim, coś musiało ci się przesłyszeć… - uciekłem do kuchni i usiadłem przy stole. Sięgnąłem po kubek z kawa, stojący przede mną. Wypiłem go w dosłownie kilka sekund. Po chwili znowu ujrzałem bursztynookiego, ubranego w moją koszulkę i jeansy, również należące do mnie. Wszystkie elementy jego garderoby były za duże, przypominały ubrania po starszym bracie, ale Frank wyglądał w nich cholernie rozczulająco.

 Świetnie, Gerard. Miałeś się ogarnąć, a jak na razie kompletnie się na to nie zapowiada.

Chłopak zasiadł przy stole, tuż obok mnie.
 - Zrobiłem ci śniadanie, ten tost jest dla ciebie. – podsunął do mnie talerz z opiekaną kanapką. - Smacznego.
 - Dzięki, Frankie, ale póki co nie jestem głodny. Natomiast kawę zaparzyłeś mi świetną. – podniosłem ze stołu pusty kubek. – Jestem pełen podziwu, masz talent.
 - Wiesz, to była moja kawa… Ale to już nieistotne. – machnął ręką i zaśmiał się, a ja poczułem, ze robię się czerwony, jak dojrzały burak. To już chyba szczyt, nie da się zaliczyć więcej wpadek i kretyńskich sytuacji w ciągu jednego poranka. Jestem mistrzem w byciu idiotą. Cóż, w czymś trzeba być dobrym. Odnalazłem swoje powołanie, hura!
 - Szlag by to… Przepraszam, nie miałem pojęcia, zaraz zrobię ci drugą. – już wstawałem od stołu, kiedy poczułem zaciskające się na moim nadgarstku palce.
 - Zaczekaj, nigdzie nie idź. Usiądź, chcę pogadać.
Chce pogadać? Serio?
No tak, te słowa zawsze zwiastują kłopoty. O czym on ma zamiar gadać? Och, doprawdy, nie mam pojęcia. Nie możemy póki co z tym zaczekać? Doskonale wiem, co usłyszę. A ja chciałbym tylko odłożyć to na później, poukładać sobie jeszcze pewne rzeczy w głowie, czy proszę o tak wiele? Z drugiej strony, po co zwlekać z czymś nieuniknionym? Cholera jasna, niech teraz zacznie się trzęsienie ziemi, Mikey wpadnie z wizytą, błagam, niech stanie się cokolwiek, co uniemożliwi nam prowadzenie rozmowy!
Niestety, nic takiego się nie stało.
Usiadłem na brzegu krzesła, bokiem do stołu, a twarzą do Franka.
 - No… To słucham. – starałem się sprawiać wrażenie wyluzowanego, ale moje starania psuły trzęsące się dłonie i rumieńce na policzkach. Wszystko szło mi jak pod górkę, nie potrafiłem się skupić, błądziłem wzrokiem gdzieś po kuchni. Magnesy na lodówce wydawały mi się ciekawe jak nigdy, tak samo jak kwiatek, stojący na oknie nad kuchenką. Był on tam od czasu, kiedy się tu wprowadziłem. Nigdy nie zwracałem na niego uwagi, ale teraz był niesamowicie pasjonujący. Miał… Tak wspaniale zielone liście i…

 Mogę cię zapytać, o czym ty pieprzysz?

Nie mam zielonego pojęcia.

 - Gerard, odnośnie tego… Jejku, sam doskonale wiesz czego. – on też był zestresowany, nie potrafił spojrzeć mi prosto w oczy, wlepił wzrok w podłogę i nerwowo szurał po niej nogami. – Słuchaj, ja… Może chodzi o to, że nie do końca wiem, co robię i gubię się w czymś zupełnie nowym, a może o to, że to coś „zupełnie nowego” nie do końca jest… W porządku? Nie wiem, czy odpowiednio się wyraziłem – podkulił nogi i usiadł na krześle po turecku ze spuszczoną głową, jego wciąż mokre włosy kompletnie zasłoniły mu twarz – W każdym razie… Jeżeli czujesz, że z czymś ci się narzucam, mam teraz na myśli tą kwestię…
 - Tak, wiem jaką, kontynuuj proszę. – powiedziałem stanowczo. Chłopak westchnął ze smutkiem.
 - Przepraszam cię, Gerard… - schował twarz w dłoniach. – Przepraszam, że psuję wszystko, co dotychczas mi ofiarowałeś, jako przyjaciel, tylko przyjaciel. Byłeś moim wsparciem, moim opiekunem, a teraz na pewno się ode mnie odwrócisz. Mój Boże, Gerard, tak bardzo cię przepraszam. Pozwól mi odejść, błagam. Zanim jeszcze nie do końca zniszczyłem twoje życie. Za bardzo mi na tobie zależy, żebym oglądał, jak przeze mnie się dusisz i nie możesz być tym, kim naprawdę chcesz. Nie możesz, nie, ja ci na to nie pozwolę, słyszysz mnie? – pierwszy raz od początku rozmowy spojrzał mi w oczy. Zobaczyłem w nich nie tylko łzy, one były w sumie najmniej istotne. W jego oczach widziałem histeryczne pragnienie miłości, które było skrywane za doświadczonym wcześniej bólem, niezrozumieniem i żalem do całego świata. Sądziłem, że to ja jestem zagubiony przez swoje wewnętrzne rozterki i problemy z określeniem własnej osoby. Teraz widziałem jak na dłoni, kto tu jest naprawdę zagubiony. – Pozwól mi zniknąć, tak będzie lepiej dla ciebie. – mówił, a mi wydawało się, że te słowa wcale nie są kierowane do mnie, że mnie tu nawet nie ma. Nie byłem w stanie wykrztusić z siebie absolutnie nic. – Dlaczego ja tu w ogóle jeszcze jestem, co ja tu robię? Jestem niczym, chodzącą, ludzką porażką, nie powinienem istnieć. – Wstał i z impetem odsunął krzesło, które odjechało aż w przeciwległy kąt kuchni, wydając przy tym okropny, skrzypiący, przeszywający dźwięk. Podszedł do mnie bliżej. – Gerard, spójrz na mnie, proszę cię. Spójrz na mnie, słyszysz?! – niemal krzyczał, tonem pełnym rozgoryczenia. Starałem się na niego patrzeć, naprawdę się starałem, ale nie potrafiłem skupić wzroku na jego oczach dłużej niż przez pięć sekund. Czułem, że one mnie pochłaniają, wciągają w odległą otchłań, której wcześniej nigdy nie widziałem. Ba, której nigdy wcześniej nie widział nikt. – Powiedz, że kompletnie nic do mnie nie czujesz, że chcesz, żebym wyszedł i nigdy nie wracał. – Łzy spływały po jego policzkach, niczym górski potok, nie starał się ich powstrzymywać. A ja nie chciałem tego słyszeć, jego słowa mnie dźgały, jak miliard ostrych noży, po kawałku odcinały fragmenty mojego serca. Wiem, że powinienem się odezwać, powiedzieć cokolwiek, ale nie potrafiłem, za nic. Czułem się sparaliżowany, nie miałem nad sobą władzy. W głowie krąży mnóstwo możliwości i słów, pojawiają się coraz to nowsze drogi wyjścia z całej tej sytuacji, ale w momencie, kiedy już zaczynam się z nimi zapoznawać – znikają, bezpowrotnie. – Kurwa mać, powiedz coś! – wrzasnął z rozpaczą, po czym z całej siły uderzył pięścią w stół, z którego spadł biały talerz, roztrzaskując się na mnóstwo maleńkich kawałeczków. Z mojej strony w dalszym ciągu nie było żadnej reakcji. Tylko odruchowo podskoczyłem, na dźwięk rozbijającego się naczynia, ale poza tym, zero. Dalej wpatrywałem się gdzieś w bliżej nieokreśloną przestrzeń, starając się uniknąć jego wzroku. On w tym czasie oparł się rękami i blat, spuścił głowę i głośno zapłakał. – Zmuś mnie, zrób coś… Każ mi wyjść, nie chcę, żebyś mnie takiego oglądał. – wykrztusił. Z trudem oddychał, zdawał się krztusić powietrzem. Przeczesał palcami włosy i otarł łzy. – Stawiam sobie ciebie i twoje potrzeby na pierwszym miejscu, bo… - przeniósł wzrok na mnie. – Wszystko przez to, że tak strasznie cię pokochałem.
Nagle poczułem jakby ostre ukłucie w klatce piersiowej, a z nieokiełznanego szumu w mojej głowie wyłoniły się pewne słowa, nieustannie obijające się o czaszkę, jakby pulsowały.
„Tak strasznie cię pokochałem.”
Przemogłem się i już nie uciekałem przed jego oczami. Przecież tak bardzo je uwielbiam, zawsze przypominały mi dwa bursztyny, przez które przebijają się promienie słońca. Radosne, pełne życia, potrafiły rozświetlić najbardziej ponury, jesienny dzień. Tak je zapamiętałem, ale teraz były zupełnie inne. Wyglądały jak zimna przepaść, skrywająca niezbadane dotąd cierpienie. To wszystko przeze mnie, to ja powinienem być na jego miejscu, płakać, krzyczeć i bić pięściami w stół, on na to nie zasłużył. Dlaczego to jest tak kurewsko trudne?! Dlaczego dwójka ludzi, którzy bardzo chcą być razem, najpierw musi pokonać jakiś pierdolony mur, otoczony okopami i zasiekami z drutu kolczastego? W tym przypadku tym murem jest świadomość tego, że ja i Frank jesteśmy tej samej płci.
Jego miodowe tęczówki otaczała przekrwiona od płaczu spojówka, dłonie drżały, a po policzku sunęły łzy. W pewnym momencie brunet odszedł od stołu, odsunął się na większą odległość i spojrzał na mnie ostatni raz. Jego obłąkany wyraz twarzy rozjaśnił ciepły uśmiech, który był jedynie wspomnieniem o tym zwyczajowym Franku, z którym mam do czynienia na co dzień. Chwilę potem, chłopak zaczął szybko zmierzać w stronę drzwi. Czułem się jak na przedstawieniu w teatrze. Miałem wrażenie, że zaraz opadnie kurtyna, rozlegną się gromkie brawa i wszystko wróci do normy.

 Co ty jeszcze tu robisz, skończony idioto?! Wstań i idź za nim!

Dopiero ten znajomy głos w mojej głowie sprawił, że oprzytomniałem. Podniosłem się z krzesła i biegiem ruszyłem za oddalającym się brunetem. Złapałem go tuż przy wyjściowych drzwiach. Mocno chwyciłem go za oba nadgarstki, po czym przyszpiliłem chłopaka do ściany, w celu całkowitego obezwładnienia jego ruchów. Przez moment wpatrywałem się w jego klatkę piersiową, unoszącą się i opadającą w niezwykle szybkim tempie, rozchylone wargi i na wpół przymknięte z wycieńczenia powieki, po części zakrywające szaleńcze spojrzenie. Nie zastanawiałem się długo nad tym, co zamierzam zrobić, nie było na to czasu. Wpiłem się w jego usta, z pasją penetrując ich wnętrze. Uwolniłem jeden nadgarstek Franka, aby móc wpleść palce w jego zmierzwione i nadal mokre włosy, tym samym pogłębiając pocałunek, czyniąc go jeszcze bardziej zachłannym i nieokiełznanym. On na początku kompletnie go nie odwzajemniał, a wręcz próbował mi uciec. Jednak już po chwili jego dłoń powędrowała na moje biodro. Chwycił skrawek koszulki i przyciągnął mnie do siebie jeszcze bliżej, zmniejszając tym samym przestrzeń między nami do minimum. Puściłem drugą rękę chłopaka, aby móc pogładzić jego policzek, na którym wciąż dało się wyczuć wilgotne ślady łez. Objął mnie w pasie i wbił mi palce w skórę, co przez moment sprawiło mi lekki ból, ale wiedziałem, że Frank robi to nieumyślnie. Całowaliśmy się intensywnie i namiętnie, chyba nawet z żadną kobietą nie przeżyłem równie nieziemskiej chwili. Nie pozwalał mi na najdrobniejszy ruch w tył, trzymał mnie z całej siły, tylko jego dłonie co jakiś czas zmieniały położenie. Raz zaciskały się na biodrach, a po chwili wędrowały w górę, aby złapać mnie za kark. Każdy centymetr kwadratowy mojej skóry był rozpalony i pragnął jego subtelnego dotyku, chciałem go czuć jeszcze bardziej, zapamiętać każdy szczegół, wszystkie doznania. Gdybym nie zdecydował się na tak radykalny krok, kto wie, czy jakiekolwiek moje słowa były by w stanie zatrzymać go tutaj i przekonać… No właśnie, o czym?
Chwyciłem jego twarz w obie dłonie i oderwałem się od jego warg. Słyszałem, jak głośno i nierównomiernie oddycha, czułem jego palce, kurczowo trzymające się moich bioder. Wyglądał na wyczerpanego, jakby zaraz miał paść na podłogę i zasnąć.
 - Czy potrzebujesz jeszcze… jakichś wyjaśnień, zapewnień? – wydyszałem, opierając się ręką o ścianę. Zadarł głowę i spojrzał mi w oczy. Tak wspaniale, po prostu, czyste, frankowe spojrzenie, wyrażające to, co on w tym momencie czuje. Cholernie brakowało mi tej prostoty, tego dziecięcego, niewinnego spojrzenia.
 -Może jednak powinienem… zostać? – mówił z trudem, po czym uśmiechnął się. I jakby nagle. przez szybę we frontowych drzwiach, do wnętrza pomieszczenia wdarły się promienie słońca. 
 - Miałbym pozwolić odejść mojemu jedynemu marzeniu? – przesunąłem palcami po jego miękkim, gładkim policzku. Moje serce zdawało się śpiewać: „O szczęśliwy to dzień, kiedy to Gerard Skurwiel na oczy wreszcie przejrzał! Chwała, chwała na wysokości!” lub tym podobne pieśni o tematyce pochwalnej. Dotychczas nie miałem pojęcia, co czują ludzie którzy wreszcie przekonują się, co to znaczy szczęście. Teraz byłem jednym z nich, a moje szczęście jest tuż obok mnie. – Kocham cię, Frank, nawet nie wiesz, jak bardzo. Wybacz, że przez moje postępowanie doprowadziłem cię do takiego stanu emocjonalnego. Jeżeli mogę mieć do ciebie jedną, jedyną prośbę… Zostań tutaj, ze mną. Wiem, że jestem cholernie trudną osobą i może ci być ciężko, ale tylko ty możesz mnie uratować… Uratować mnie przed samym sobą i… - urwałem, bo brązowooki zarzucił mi ręce na ramiona i mocno mnie przytulił.
 - A ja przez ten cały czas myślałem, że mi odbija. – powiedział cicho, a jego oddech łaskotał mnie w ucho.
 - Obojgu nam odbiło. – pogłaskałem go po głowie. Czułem, jakbym trzymał w rękach cały świat. Świat, który przez tak długi czas wymykał mi się z rąk, świat, który wydawał mi się zbyt piękny, aby był osiągalny. Teraz w końcu tu jest, a ja byłbym skończonym imbecylem, gdybym pozwolił mu tak po prostu zniknąć.

***
         Mógłbym powiedzieć teraz coś niesamowicie błyskotliwego i mądrego, wyjechać z jakąś oświeceniowo-romantyczną myślą o tym, jak zaprogramowane są ludzkie uczucia i do czego one są nam właściwie potrzebne. Mógłbym, ale kompletnie nie mam na to ochoty. Najistotniejszy w tym wszystkim jest fakt, że kiedy człowiek dostanie to, co daje mu pełnie szczęścia, kompletnie zapomina o wszystkim, co go wcześniej trapiło. Ma nadzieję, że to, co złe, odeszło bezpowrotnie i teraz wkracza na zupełnie nowe terytorium, z czystą kartą i pustą walizką na doświadczenia. To chyba największy błąd, którego ja nie mam zamiaru popełniać. Dlatego, iż kiedy to szczęście, ta niesamowita siła, nagle z zupełnie niewyjaśnionych przyczyn odchodzi, wszystkie złe wspomnienia, całe poprzednie życie wraz z popełnionymi błędami i poniesionymi porażkami, powraca do ciebie ze zdwojoną siłą. Dręczy i nęka, aż nie wykończy cię na śmierć. Nie zamierzam zapominać o przeszłości i o tym, jaki jestem. Możemy starać się zostawiać to, co było w tyle, starać się od tego uciekać, ale to nie ma żadnego sensu, bo przeszłość jest częścią nas i zostanie z nami na zawsze, choćbyśmy nie wiem jak próbowali się jej pozbyć, czy zapomnieć o niej. Po co właściwie o tym mówię?
Bo kiedyś wszystko stanie się przeszłością i lepiej trzymać ją obok siebie, żeby kiedy czeka nas coś nieuniknionego i zostaniemy z niczym, móc w niej utonąć, dać się jej pochłonąć. Ale dopiero wtedy, kiedy nie będziemy mieli już nic do stracenia.
Ja teraz zobaczyłem coś, na co od dawna nie zwracałem uwagi. Niezależnie od tego, jak bardzo jest źle i jak wielkie odnosisz porażki, warto jest mieć marzenia.
A przynajmniej to jedno, najistotniejsze ze wszystkich, dla którego mógłbyś skoczyć w ogień i oddać wszystko, co masz. Tylko po to, żeby zawsze było z tobą i nadawało sens twojemu życiu.
Tak naprawdę, tylko jeden Bóg wie, co chowam w moim pijanym, słabym sercu, jednakże nareszcie ktoś, oprócz mnie, ma szansę tam zajrzeć. 


piątek, 12 lipca 2013

Rozdział 13 LOL

Witam.
Nie mam pojęcia, co ja właściwie robię.
Nie łudzę się, że ktokolwiek to przeczyta oraz od razu mówię, nie łudźcie się, że będę te opowiadanie kontynuowała.
Wena opuściła mnie na dobre po pewnym traumatycznym wydarzeniu, mającym miejsce pod koniec marca tego roku. Chyba dla całej MCRmy był to niewyobrażalnie bolesny cios, więc daruję sobie ględzenie na ten temat.
Chodzi mi po prostu o to, że porzuciłam swojego bloga dokładnie przez to, co się wtedy stało, za co nie przepraszam. To opowiadanie przestało mieć sens. Ale w ostatnim czasie, pewna zajebista osoba zaczęła mnie męczyć, żebym wzięła dupsko w troki i coś napisała. Gdyby nie ona, nie byłoby tego rozdziału.
Chciałam się po prostu sprawdzić, czy jeszcze potrafię coś możliwego napisać. Można powiedzieć, że chciałam zrealizować pewien scenariusz, który był z tym rozdziałem związany. Ten rozdział jest wyjątkowy, popierdolony i niedojebany. Pisałam go pod wpływem kawy pitej o 1:00 w nocy. Nie wiem, czy komukolwiek się spodoba. Jeżeli ktoś ma ochotę, może go skomentować i powiedzieć, czy chce mu się czytać ten szajs dalej. Jeżeli tak, to kto wie, może nie do końca to zostawię? Może rzeczywiście wezmę się za to? 
Na koniec lecą podziękowania dla Grzywy, dzięki której to coś w ogóle się tu znalazło. Męcz mnie dalej, może coś dobrego z tego wyjdzie XD
No, jeżeli ktoś przebrnął przez to sranie w banie i ma ochotę tonąć w wytworach mojego umysłu dalej, zapraszam do lektury.








Nie wiadomo kiedy, październik się skończył. Ani się obejrzeliśmy, a mieliśmy już ostatni dzień miesiąca. Ten czas wniósł do mojego życia naprawdę wiele. Nie wiem dokładnie, na których nowych wartościach mam skupić się najbardziej, ani która z nich wszystkich jest najbardziej istotna, ale chyba w gruncie rzeczy liczą się po prostu ogólnie pojęte zmiany. Chaos - mnóstwo mu zawdzięczam. Odpowiedzialność - czyni ze mnie kogoś lepszego. Mógłbym tak wymieniać, ale to raczej zbędne. Skupić należy się na tym, że jest po prostu jaśniej. Różnie można pojmować to słowo, ale ja mam własną definicję, którą zachowam dla siebie.
         Pogoda się popsuła, to chyba jedyna negatywna rzecz w tym wszystkim, co się wydarzyło. Od tygodnia cały czas padało i wiał cholernie zimny wiatr, który przeszywał cię na wskroś swoim lodowatym powiewem, wydmuchując z ciała resztki zachowanego wcześniej ciepła, wyniesionego z domu, czy kawiarni. Rzadko opuszczaliśmy nasze miejsce zamieszkania, no chyba, że było to niezwykle konieczne. Odwołaliśmy sporo prób, gdyż często lało tak mocno, że najlepszy parasol nie zdawał się na nic. A ja chrzanię zapieprzanie w takie ulewy przez miasto i marnowanie mojej ulubionej jesionki. Ale to dobrze, miałem czas na dokończenie obrazu. I po wielu dniach harówki nad nim, zarywanych nocach i hektolitrach wypitej kawy, był on ukończony. Poświęciłem temu pejzażowi tak mnóstwo czasu, że rzadko kiedy miałem wolną chwilę, aby spędzić ją wspólnie z Frankiem. Ubolewałem nad tym niemiłosiernie. Chłopak często snuł się po mieszkaniu, niemrawo stawiając nogę za nogą. Robił sobie kawę, albo wyciągał piwo z lodówki, po czym siadał przed telewizorem i wgapiał się w niego tak długo, aż nie zmorzył go sen. Kiedy już spał, ja patrzyłem na niego z politowaniem, zabierałem od niego pustą puszkę, czy kubek, dawno spoczywający już na dywanie, przykrywałem go kocem i wracałem do pracy. No bo co innego mogłem zrobić? Ale nieważne. To wszystko jest nieważne, bo miałem zamiar mu to wynagrodzić, już niebawem.
         Tegoroczne Halloween wypadało w środę. Niby nie robiło to żadnej różnicy, ale nie dość, że nienawidziłem bachorów, robiących tego dnia wielki ambaras o cukierki, to podwójnie nienawidziłem, kiedy coś takiego działo się w środku tygodnia. Wówczas powinienem w spokoju siedzieć nad jakimś szkicem czy malowidłem, a nie bawić się w rozdającego słodycze, radującego się wspaniałym, narodowym świętem amerykańskiego obywatela, bez żadnych zmartwień, bo przecież to taki wspaniały kraj… Już około godziny 16 mój dom był atakowany przez przebranych za wróżki, wampiry, zombie czy inne dziwadła najeźdźców, których głównym i jedynym celem było pozyskanie czegoś, co da im siły do dalszych grabieży pobliskich domostw, czyli batoników, landrynek, czekolady, lizaków i żelków.
Moja irytacja chyba sięgnęła zenitu, ale już się uspokajam.
Lubiłem Halloween za specyficzny klimat, który wokół siebie roztaczało. Nie łażące od domu do domu gnidy, z wiecznym uśmieszkiem na ustach i diabłem za skórą, tylko wspomnienia i historie, wiążące się z tym świętem. Pamiętałem, że w moim rodzinnym domu na Halloween mama pozwalała mi wypożyczyć jeden horror z pobliskiej wypożyczalni kaset video. To była moja największa atrakcja tego dnia, na którą czekałem można powiedzieć cały rok. Nie jakieś tam słodycze, i tak miałem nadwagę jako dzieciak, a wcale się słodkościami nie zajadałem.
Bo nie mieliśmy na to pieniędzy, ale to swoją drogą.
Zamykałem się wtedy w pokoju całkowicie sam, aby jeszcze bardziej poczuć dreszczyk emocji, towarzyszący mi tego dnia od samego rana. Bałem się jak cholera, w pewnych momentach miałem ochotę krzyczeć, ale powstrzymywałem się, zagryzając kawałek bluzki, czy chowając twarz w poduszkę. Wypożyczałem same filmy klasy B, prawdziwe badziewia, ale każdy w moim wieku wtedy się tym zachwycał. Ja dodatkowo potem robiłem przeróżne rysunki i komiksy, w których przedstawiałem postacie z danego horroru w zupełnie innych rolach, niż odgrywały wcześniej. Wilkołak był, dajmy na to, pielęgniarką, a zombie panią z okienka kasy biletowej na dworcu. Strasznie mnie to śmieszyło, ale za to inni uznawali, że jestem popieprzony. Do dziś nie mam pojęcia czemu.
Słowem – Halloween jest jednocześnie fajnym i kurewsko irytującym świętem.
         Około godziny 20 zaczęło padać i zerwał się ten przeklęty, urywający głowy wiatr. Wszystkie dzieciaki uciekły do domów. No, przynajmniej jeden plus. Byłem pewien, że tego wieczoru już żaden mały, idiotycznie ubrany gówniarz nie zapuka do moich drzwi. Doskonała okazja, by spędzić trochę czasu z pewnym niskim, brązowookim chłopakiem, dzielącym wraz ze mną miejsce zamieszkania. On tego dnia był nie tylko znudzony, ale sprawiał wrażenie wręcz przygnębionego i nieobecnego. Chodził zamyślony, wcale się nie uśmiechał. Tylko siadał na szerokim parapecie w salonie i patrzył przez okno na szarą ulicę i pozbawione liści drzewa, które z każdym podmuchem wiatru niemal dotykały ziemi. Przypominały wystające z ziemi, kościste dłonie pokryte jakimś dziwnym, zielonoszarawym szlamem. W końcu do niego podszedłem. Kiedy brunet mnie zauważył, zadarł lekko głowę i zmusił się do niewyraźnego uśmiechu. Zrobiło mi się niewyobrażalnie smutno, bo widziałem, że stara się nie dawać po sobie poznać, że coś jest nie tak i chować się za płachtą sztucznej radości.

 Może po prostu nie chce z tobą rozmawiać i próbuje cię zbyć? Olewałeś go przez tak długi czas…

Wcale nie olewałem, nie miałem po prostu czasu. Przecież pracowałem, on to doskonale wiedział.

 Wiedzieć, to i wiedział, ale na pewno było mu przykro, kiedy widział, że kompletnie nie zwracasz na niego uwagi. Tak tylko mówię, nie, żeby coś…

Próbujesz mnie wpędzić w poczucie winy, tak?

 Sam się w nie wpędzasz, kretynie w firmowej jesionce. Tak na marginesie, wyglądasz w niej jak pacan z targu.

Teraz to przegiąłeś, wyglądam w niej bardzo twarzowo!

 Kto ci to powiedział? Babka z pobliskiego warzywniaka? Mama?

Dobra, po prostu cię zignoruję, cześć.

- Wszystko w porządku? – zapytałem, siadając naprzeciwko niego. Podkulił nogi i oparł brodę na kolanach.
- Tak mi się wydaję. – Odpowiedział, nie patrząc na mnie. Już po tym mogłem poznać, że kłamie.
- Daj spokój, nie baw się ze mną. Przecież widzę, że coś z tobą nie tak. – spojrzał na mnie smutnymi oczami i westchnął. Przeczesał dłonią włosy i ponownie zaczął wpatrywać się w ulicę, bombardowaną przez strugi deszczu. Nie chciał rozmawiać, ale niestety, muszę dowiedzieć się, co jest grane, inaczej nie zaznam wewnętrznego spokoju.
- Wiesz, Gerard… To nic wielkiego. Jakaś taka… No wiesz, sezonowa deprecha, coś w tym rodzaju. Doskonale wiesz, o czym mówię, jesteś artystą. - rzekł, nie odrywając oczu od okna. Wzruszył ramionami. No ładnie, teraz doskonale widzę, że próbuje mnie zbyć, jak nic. Głośno kaszlnąłem, aby zwrócić na siebie jego uwagę.
- Tak, tak. A teraz mów prawdę. Nie odejdę z tego miejsca nawet na krok, dopóki nie usłyszę prawdziwej odpowiedzi. – skrzyżowałem ręce na piersiach, aby jeszcze bardziej zaznaczyć, że nigdzie się stąd nie ruszam. Frank utkwił wzrok w swoich stopach, aby potem przenieść go na mnie. Oparł głowę o szybę, po czym rzekł:
 - Tak się dziwnie składa, że mam dziś urodziny – przewrócił oczami – pierwsze urodziny, które spędzam będąc włóczęgą. Targa mną coś dziwnego, sam nie mam pojęcia co. Nie wiem, czy mam być smutny, czy się cieszyć, nic już nie wiem. Dlatego pozostało mi rozmyślać. Wiesz, takie „Co by było gdyby…”. Ale widzę, że nic dobrego z tego nie ma i tylko tonę w cholernym dole, wypełnionym wspomnieniami. Minął kolejny rok mojego spierdolonego życia, to chyba tyle. – powiedział, po czym ponownie odwrócił się, aby wyjrzeć przez okno. Nadal lało, chyba nawet jeszcze mocnej, niż dwie minuty temu. A ja zamarłem. Kompletnie nie wiedziałem, w jaki sposób mam zacząć moją odpowiedź. Głupie uczucie, kiedy wiesz, że jesteś w takiej sytuacji, że twoje słowa na nic się nie zdadzą. Choćbyś nie wiem jak bardzo się starał, będą tylko pustą paplaniną.
 - Frank, ja… - zacząłem swoje dukanie. – Nie miałem pojęcia, nie wiedziałem… Nigdy nie wspominałeś, kiedy masz urodziny i ja…
 - Wiem, przecież wiem. – przerwał mi. – Skąd miałeś wiedzieć? Nigdy o tym nie mówiłem, uznawałem to za coś totalnie zbędnego. Nie chodzi o to, że są moje urodziny, tylko o to, co za tym idzie. Lata lecą, świat nie czeka, ja nadal jestem tym samym nieudacznikiem i nic w życiu nie osiągnę. – przerwał i spojrzał mi w oczy, a kiedy zobaczył, że nadal jestem lekko skołowany, położył mi rękę na ramieniu i mówił dalej. – Ty i tak dałeś mi więcej, niż dostałem przez te 22 lata. I przyznajmy szczerze, kompletnie na to nie zasługuję.
Przygniótł mnie jeszcze bardziej.
Cholera, no co ja mam powiedzieć? „Tak, masz rację Frank, ale spoko, nie musisz dziękować, wiem, że jestem zajebisty, swoją drogą, wszystkiego najlepszego.” Taka odpowiedź odpada, ale nie jestem w stanie powiedzieć teraz nic mądrego. Żadne rozwlekłe, pełne drugiego dna i filozofii gadki profesora Way’a też nie wchodzą w grę. Więc co, pozostało mi siedzenie na dupsku i kiwanie głową? Świetnie.

 Już tyle razy robiłeś z siebie idiotę, że jeden raz w tą czy w tamtą nie zrobi różnicy.

Pewnie, jeszcze by tego brakowało, żebym się z tobą zgodził.
- Posłuchaj mnie. – zebrałem się w końcu w sobie. – Mam w dupie to, jakie było twoje życie, zanim cię poznałem. A wiesz dlaczego? Bo wiem, że ty też chcesz wymazać to z pamięci, więc staram się ci w tym pomóc. Może i w poprzednim życiu byłeś nieudacznikiem, ale czy ze swojej winy? Nie. Żyłeś w szambie przyjacielu, dopiero co stamtąd wychodzisz. A ja tu jestem, bo zależy mi na tym, żeby ci się udało. Zatem proszę, zrób mi tę przyjemność i nie mów, że nic nie osiągniesz, bo dobijasz tym nie tylko siebie, ale głównie mnie. Bo ja tu jestem, bo ja tu będę, dopóki tylko będziesz tego chciał, dopóki nie powiesz, że już mnie nie potrzebujesz, że już wiesz, co chcesz robić, gdzie i z kim. A póki co, życzę ci wszystkiego, kurwa, najlepszego. – przytuliłem go tak niespodziewanie, że Frank aż zadrżał. Cały był w moim żelaznym uścisku, nie mógł nawet podnieść swoich rąk. A ja nie zauważyłem, kiedy po policzku zaczęła spływać mi pojedyncza łza.

 Czasem staram się ciebie zrozumieć. I staram się, i staram, i wiesz co? Gówno z tego wychodzi.

 - Yyy, Gerry, zgniatasz mnie i moje narządy wewnętrzne… - wykrztusił chłopak, a ja się opamiętałem i w końcu go puściłem. Nie mam pojęcia, czemu to zrobiłem. Nadmiar emocji robi swoje. Brunet popatrzył na mnie jak na wariata. – Ty płaczesz? – szybko wytarłem tą jedną, feralną łzę.
 - Niee, no gdzie tam. – machnąłem ręką. Frankie uśmiechnął się i czule pogłaskał mnie po potarganych włosach.
 - Nie wiem co ci strzeliło do głowy, ale wiedz, że już mi lepiej. Dziękuję. – tym razem to on mnie objął, ale zrobił to bardzo ostrożnie i delikatnie. Trwało to krótką chwilę, ale zdążyłem zaciągnąć się zapachem jego włosów.
Obłęd.
Odsunął się ode mnie i uśmiechnął się, w ten sposób, który tak uwielbiałem. Całkowicie szczery, niczym niewymuszony. Wtem coś przyszło mi do głowy.
 - Kurde, w sumie, to mam coś dla ciebie. Miałem to pokazać już jakiś czas temu, ale jakoś wyleciało mi z głowy. Chyba nadszedł odpowiedni moment. – powiedziałem, zeskakując z parapetu.
 - Coś ty znowu najlepszego wymyślił? – spytał podekscytowany.
 - Zobaczysz! – krzyknąłem, wbiegając po schodach. Jak burza wpadłem do sypialni, po czym zabrałem z niej niedawno ukończony obraz. W sumie, to dobrze, że jednak nie pokazałem go Frankowi wcześniej. Dzisiejsza okazja jest wręcz idealna. Zbiegłem na dół, a kiedy brunet mnie ujrzał, jak oparzony zeskoczył z parapetu.
 - Stój, gdzie stoisz, ani drgnij. – rzekłem pozornie groźnym tonem. Chłopak zatrzymał się i stał z szerokim uśmiechem na ustach, co chwila przystępując z nogi na nogę. Pingwiny na wybiegu w zoo, które widzą, że za chwilę ktoś rzuci im jakąś pyszną rybkę, zachowują się i wyglądają dokładnie tak samo, jak on w tym momencie. Podszedłem do niego powoli, za plecami chowałem duże płótno. – Pamiętasz, jak bardzo byłem pogrążony w pracy nad ostatnim pejzażem? Wspominałem, że czegoś mu brakuje. Cóż, po tygodniach męczarni, ten brakujący element został odnaleziony i teraz uważam, że obraz jest w pełni ukończony. Chciałbyś go może ocenić? – spytałem zadziornie.
 - Dureń z ciebie – zaśmiał się – pokazuj to, ale mi to migiem. – podskoczył. Wyciągnąłem wcześniej skrywany za plecami obraz i podniosłem go, aby mój niezbyt wysoki przyjaciel mógł obejrzeć go jak najdokładniej. Kiedy Frank zobaczył moją pracę, zamarł. Najpierw po prostu stał z szeroko otwartymi oczami, a potem odruchowo przyłożył dłoń do lekko rozchylonych z zaskoczenia ust. Stał jak słup, nie wykazując żadnych czynności życiowych przez kilka sekund.
 - O Jezusie, czy to… - dukał zszokowany. – Mogę to potrzymać?
 - Jasne. – ostrożnie podałem mu obraz, a brunet usiadł na parapecie, kładąc sobie płótno na kolanach. Ostrożnie przejechał po nim swoją wytatuowaną dłonią.
 - Gerard… Ale przecież… Ten chłopak z gitarą, tu pod drzewem – wskazał palcem pewien punkt na pejzażu, jakby dalej nie dowierzał.
 - Tak, to ty. – usiadłem obok niego. Nasze nogi zwisały z parapetu. Z tą różnicą, że moje dotykały podłogi, Franka zaś radośnie podrygiwały w powietrzu.
 - Ale kiedy mówiłeś, że czegoś tu brakuje, sądziłem, że masz na myśli coś spektakularnego, oryginalnego, niezwykłego. Coś, co uczyni ten obraz wyjątkowym. – popatrzył mi w oczy, doszukując się w nich jakiegoś wyjaśnienia. Obdarzyłem go łagodnym, ciepłym spojrzeniem i skinąłem głową.
 - Toteż i tak zrobiłem. – powiedziałem krótko i bez ogródek.

 Brawo. Nie, na serio, brawo. Jeszcze mu może powiedz, że ślicznie dziś wygląda, czy coś w tym stylu.

Jestem z nim po prostu szczery, w czym ty kurwa mać widzisz problem?!

 Ja widzę problem? To ty właśnie go zauważyłeś.

Zwariuję, przysięgam.

 - Ale… - zaczął zagubiony Frank - Ale ja, serio? Ja w twoim mniemaniu właśnie taki jestem?
 - Nie w moim mniemaniu. Po prostu, taki jesteś. Szukałem czegoś wyjątkowego w różnych źródłach, starałem się udoskonalić ten obraz na mnóstwo sposobów. Zmianą techniki pracy, czy perspektywy, dodając najdziwaczniejsze elementy. Pierwowzorem osoby siedzącej pod drzewem był anioł. Ale kiedy doszedłem do momentu, kiedy miałem dorysowywać mu skrzydła spostrzegłem, że mimowolnie ów anioł ma twoją twarz. Widzisz? Podświadomie cały czas to właśnie ty miałeś być tym wyjątkowym elementem, tylko potrzebowałem czasu, żeby to zauważyć. Zrezygnowałem ze skrzydeł, zastąpiła je gitara. I oto ty. – objąłem go ramieniem. – Przepraszam, jeżeli to jest w jakiś sposób dla ciebie niezręczne, ja po prostu chciałem być w zgodzie ze swoim zmysłem artysty. – zaśmiałem się nerwowo i poczułem, że zaczyna mi się robić straszliwie gorąco. Może przesadziłem?
 - Gerard… Ty popierdolona osobo. – tym razem obaj się zaśmialiśmy. – Jestem dla ciebie… Aniołem? Bez żadnych wad? Wyjątkowym, jedynym? – przeszył mnie swoim spojrzeniem. Czułem się bezradny, ogłupiony. I sam sobie to zgotowałem. A teraz wbiegłem w jakiś pieprzony zaułek, bez wyjścia, przede mną ściana, za mną horda groźnych psów. Mogę jedynie błagać o wybawienie. Ujął moją roztrzęsioną dłoń. Przeszedł mnie dreszcz.
 - Nie masz skrzydeł, nie zawsze postępujesz właściwie. Nie wiesz, co to niebo, nie pochodzisz stamtąd. Ale sprawiasz, że ja mogę zaznać dobroci, wprowadzasz ją w moje życie i nie chcesz nic w zamian. To chyba najbardziej pasuje do anioła. – mówiłem, ale tak naprawdę nie analizowałem swoich słów. Wypowiadałem je automatycznie, jakbym już dawno temu je sobie przygotował, a one teraz wyfruwają z moich ust bez żadnych wątpliwości. Nie wiedziałem, co chcę powiedzieć, ale najwidoczniej moja podświadomość wiedziała to doskonale.
Nagle wszystko utonęło w ciemnościach. No tak, wiatr pewnie zerwał linie wysokiego napięcia gdzieś w okolicy. Jedynym źródłem światła w pomieszczeniu stała się strużka bladego, księżycowego światła, ukradkiem wpadająca przez okno. Oświetlała tylko twarz Franka. Tak naprawdę, jedynie to się teraz liczyło.
A on patrzył. Ale nie tak, jakby znów się czegoś doszukiwał, lecz tak, jakby w końcu coś zrozumiał, pojął coś niezwykle ważnego. Odnalazł to we mnie i cieszył się tym. Ja miałem w tym momencie w jakiś sposób jeszcze bardziej go w tym utwierdzić. Tymczasem, chłopak powoli przejechał palcami po moim policzku. Śledził wzrokiem każdy mój ruch, każdą reakcję.
Wpatrywał się we mnie i uśmiechał.
 - Może jest coś, co mogę dla ciebie zrobić… - wyszeptałem. Nie mam pojęcia dlaczego, to było kompletnie bez sensu. Poczułem, że zaczynam drżeć na całym ciele. A księżyc świecił, tak pięknie świecił.
To była chwila. Moment. Ułamek sekundy.
Całował mnie powoli. Z początku tylko napieraliśmy na siebie wargami, a ja myślałem.
Tak, dokładnie, myślałem. Chociaż w takiej chwili to dość niepoważne, ale cóż, czy ja kiedyś postępowałem zgodnie z ogólnie przyjętymi normami?
Moją twarz otulał jego ciepły oddech, krótki i nieregularny. Kiedy oparłem dłoń o jego klatkę piersiową, wyraźnie czułem bicie serca.
On był taki roztrzęsiony i niezdecydowany. Nie zdziwiłbym się, gdyby zaraz chłopak wyskoczył przez okno i pobiegł trzy przecznice dalej, aby zaszyć się w jakimś pubie i nie myśleć już o niczym.
Ale był tu, a ja wciąż czułem jego usta.
Strach i niepewność. To chyba wzięło teraz górę. Obaj uczyliśmy się stopniowo to wszystko przezwyciężać.
Całowałem się z najlepszym przyjacielem. Byłem tego w pełni świadomy. Zdawałem sobie sprawę z tego, że wszystko się zmienia.
Ale najwspanialsze było to, że dokładnie tego chciałem. Pragnąłem go pocałować już nie od dziś. Teraz mam pewność, że postępuję właściwie.
On też tego chciał, czułem to.
Kiedy na chwilę przerwał pocałunek, widziałem, że drży. Chwyciłem w dłonie jego twarz i pocałowałem go jeszcze raz, tym razem bez strachu o cokolwiek. Przylgnął do mnie jeszcze bardziej, a ja schowałem go w ramionach. Pocałunek stał się intensywniejszy, ale nie zachłanny. Nasze wargi i języki łączyły się na tyle powoli, że mogłem wyłapać każdą jego wątpliwość czy chwilę wahania, ale niczego takiego nie dostrzegłem. Po prostu się całowaliśmy, jak dwoje ludzi, którym na sobie zależy.
To było coś absolutnie niezwykłego.
Frank oderwał się od moich ust i ponownie spojrzał mi w oczy. Był szczęśliwy, widziałem to. Poczułem muśniecie warg na swoim policzku. Po tym, chłopak ułożył głowę na mojej klatce piersiowej i cały się we mnie wtulił. Objąłem go i delikatnie pocałowałem w czoło.

 Co masz zamiar teraz zrobić? Wszystko zepsułeś.

Jak to, co ty chrzanisz, dlaczego zepsułem?

 Wasze relacje, przyjaźń. Wszystko się teraz zmieni.

Wiem, przecież wiem, ale przynajmniej przestałem się oszukiwać. Nie rozumiesz, że to dobre dla nas obojga?

 Masz na myśli ciebie i mnie, prawda?

Dokładnie.

 ***
- Gerard, obudź się. – zaczął potrząsać moim ramieniem. Z trudem uniosłem niezwykle ciężkie w tym momencie powieki. Rozejrzałem się i spostrzegłem, że dalej znajdujemy się na parapecie w salonie.
 - Zasnęliśmy tu? – przetarłem oczy.
 - Prawdę mówiąc, tylko ty.
 - Tylko ja? – odwróciłem się, aby spojrzeć na zegar w kuchni. – Jest 4:10, dlaczego nie śpisz?
 - Chciałem cię o coś zapytać. – spojrzał na mnie w iście poważny sposób.
 - Nawet nie mam ochoty rozprawiać o tym, że wybrałeś do tego idealny moment, więc proszę, pytaj. – podniosłem się trochę, żeby bardziej oprzeć się o ścianę i lepiej go widzieć. Frank wyjrzał przez okno. Na zewnątrz było zupełnie ciemno, słońce wzejdzie dopiero około 7. Ale on mimo wszystko wciąż zauważał tam coś interesującego, coś, na czym warto zawiesić wzrok. Jego twarz była bardzo blada, oczy zmęczone. Od razu mogłem spostrzec, że nie tylko dzisiaj brunet darował sobie spanie. Coś mnie niepokoiło. Zawsze mogłem poznać, w jakim nastroju jest obecnie Frank, czy coś go trapi, czy jest zadowolony. Teraz nie dawałem rady. Nie widziałem w jego wyrazie twarzy absolutnie nic, co mogłoby mnie naprowadzić na jakiś trop. Pozostało mi tylko… No co? Czekać na jakiś znak? Nawet nie wiem, czy mogę to tak nazwać.
 - Miałeś kiedyś marzenia? – spytał nagle, bardzo cicho. Jego oddech zatrzymał się na szybie, tworząc na niej mglisty, biały ślad. Głos chłopaka dotarł do moich uszu jakby z niezwykle dużej odległości, jakby błądził gdzieś hen daleko, zanim udało mi się go usłyszeć.
 - Nie, Frankie. Wydaje mi się, że nie. – odpowiedziałem spokojnie. Nie miałem teraz siły pytać o to, skąd takie pytanie i to o tej porze. Z resztą, niczego by to nie wniosło do rozmowy.
 - Każdy je przecież ma, chociażby jako dziecko. – ciągnął. Opierał się głową o okno, ale tym razem patrzył mi w oczy.
 - Ale ja nie. – wzruszyłem ramionami i zaśmiałem się arogancko.

 Kretyn.

Spierdalaj, nie teraz.

 - Dlaczego? – zapytał z czymś w rodzaju troski w głosie. Głośno wypuściłem powietrze przez usta.
 - Czy ja wiem… Marzenia nigdy nie były w moim życiu czymś ważnym, takim bodźcem, dającym chęci do dalszego działania. Żyłem, aby przeżyć. Poza tym… - zastanowiłem się chwilę. Co ja plotę? Zawsze chciałem mieć marzenia… -  Wiesz… Chyba po prostu zwyczajnie się bałem. Bałem się, że coś mi te marzenia odbierze lub zwyczajnie zniszczy. Za bardzo obawiałem się straty. – odwróciłem wzrok i teraz to ja wyglądałem na opustoszałą ulicę i nagie drzewa. Ten widok w dziwny sposób hipnotyzuje.
 - A teraz? Jak jest teraz? – położył mi dłonie na kolanach, a ja natychmiast przykryłem je swoimi.
 - Chyba wciąż się boję, że to marzenie stracę.
 - Czyli jednak masz jakieś, tak? – jego twarz jakby odrobinę pojaśniała.

 - Tylko jedno. – odgarnąłem kilka kosmyków włosów, opadających na jego oczy. – Siedzi tu teraz przede mną i nie wiedzieć czemu budzi mnie w środku nocy.