piątek, 22 marca 2013

Rozdział 12

  Witam bardzo, ale to bardzo serdecznie.
Oto dziś, w ten beznadziejnie zimny, marcowy wieczór jetem gotowa, aby dodać coś nowego, czyli kolejny rozdział. Jest całkiem fajny, tak na marginesie. :P
No, ale zanim przejdziemy do rzeczy, słowo wyjaśnień.
Nie było mnie zajebiście długo, gdyż:
 - Pogrzeby,
 - Zepsuty laptop, uniemożliwiający mi pisanie,
 - Brak czasu i weny.
Ale w końcu jestem z powrotem, jeśli to kogoś interesuje.
Następny rozdział będzie szybciej, gdyż... No, będzie chyba moim ulubionym, a to, co moje ulubione dodaje szybciej XD
Dziękuję za przemiłe, motywujące komentarze, zapraszam do czytania C:






    Leniwie uniosłem powieki i spostrzegłem, że nie znajduję się w mojej sypialni, pośród mnóstwa najróżniejszych kartek, resztek jedzenia i brudnych ubrań. Gdyby tak w istocie było, nie ma szans, że obudziłbym się tak wcześnie. Przecież zegar w kuchni wskazywał dopiero 10:15. Po chwili doszedłem do wniosku, że znajduję się na kanapie w salonie.

 Nie no, brawo, Sherlocku.

O nie, jest za wcześnie abym w ogóle myślał o kłótniach z samym sobą.
Tak więc, leżałem na sofie, nakryty kocem w misie, który był bardzo miękki i ciepły. Jednakże, nie leżałem tu sam. Tuż za mną znajdowała się pewna drobna istota, zwana przeze mnie i znajomych Frankiem. Nie widziałem jego twarzy, ponieważ byłem odwrócony do niego plecami. Słyszałem spokojny i równomierny oddech, bardzo blisko mnie. Owiewał on moją szyję, za każdym razem przynosząc ze sobą przyjemne ciepło. Na domiar wszystkiego, koszulka, w której spałem, podwinęła się odrobinę do góry, odsłaniając przy tym skrawek mojego biodra. Właśnie na tym niewielkim kawałku mojego odsłoniętego ciała, chłopak postanowił ułożyć swoją drobną dłoń. Wiem, że nie zrobił tego specjalnie, przecież na pewno nie obudził się w środku nocy, nie bawił się moją koszulką, aby potem wygodnie ułożyć dłoń na moim biodrze. To nawet nie ma sensu, a ja, jak paranoik, rozwodzę się nad jednym, przypadkowym szczegółem całej sytuacji. Z resztą, po tym, co miało miejsce ostatniej nocy, on potrzebował bliskości drugiej osoby. Nawet, jeśli tą osobą miałem być ja. Gerard Way, człowiek – ściana, nie współczujący, pusty, zapatrzony tylko w siebie.

 A może nie do końca? Daj sobie szanse, Way.

A ty czemu nagle mnie wspierasz, zamiast uświadamiać mi, jak bardzo beznadziejnym skurwielem jestem?

Twoja podświadomość podpowiada ci co innego. Ty chcesz się zmienić, ale do końca nie wiesz, jak się za to zabrać.

Może to i racja... Szlag, przechytrzyło mnie własne sumienie.
W każdym razie, czułem się dziwnie. Miałem wrażenie, że wszystkie zdarzenia ostatniej nocy nie dotyczyły mnie. Jakbym to nie ja mu pomógł, jakbym to nie ja wypowiedział słowa: „W takim razie, zawsze będę przy tobie.” Dlaczego? Bo to jest cholernie do mnie nie podobne. Wplątuję się w sytuację bez wyjścia, wchodzę w niekończący się labirynt. Jeszcze mam szansę uciec, ale czy chcę? Właśnie o to chodzi, że nie. Nie chcę od niego uciekać, gdyż on ofiarował mi wszystko, co tylko miał, a nie miał praktycznie nic. Oddał mi siebie, w nadziei, że ja uczynię to samo. A co jeśli ja nie potrafię? Jeśli mnie na to nie stać?

 Gdyby rzeczywiście tak było, tamtej  nocy zostawiłbyś go samemu sobie i poszedł do własnej sypialni. Ale ty tego nie zrobiłeś, byłeś przy nim.

Mogę chyba powiedzieć, że jestem z siebie dumny. Szkoda, że aby to stwierdzić i być tego pewnym, muszę ujadać się z własnymi myślami przez cholera wie ile. Sprawa tak naprawdę wygląda o wiele prościej. Ktoś był w potrzebie, postanowiłem mu pomóc. Tak powinni postępować ludzie. Współczucie jest oznaką człowieczeństwa, a ja jednak jestem człowiekiem, jakby nie patrzeć. Komuś pomogłem i tyle. Nie był to jednak byle kto. No właśnie, kto to był? Oczywiście, Frank Iero, przecież to jasne. Ale kim on jest dla mnie? Frankiem Iero jest dla wszystkich. Każdy, kto go pozna, może powiedzieć: „Tak, to jest Frank Iero, gra na gitarze i ma brązowe oczy.” Nic w tym wielkiego, czy specjalnego. Jednak ja zauważałem w nim kogoś, kto był dla mnie... jedyny?

 Możesz rozwinąć tą myśl? Bo obawiam się, że nawet ja się w tym pogubiłem.

Właśnie miałem zamiar to zrobić. Nie jest to znowu takie trudne do pojęcia. "Dla mnie jedyny", cóż, miałem przez to na myśli, że jest on osobą, która jako jedyna coś wnosi w do mojego życia i sprawia, że nie czuję się taki wyobcowany. Oczywiście, słowo "jedyny" można interpretować w najróżniejszy sposób, ale mi chodziło właśnie to. Tak, tylko o to.
   Chciałem wstać, ale, nie wiem dlaczego, nie mogłem się ruszyć. Jakby ta dłoń ważyła pół tony, naprawdę. Czułem na sobie pewnego rodzaju paraliż, lecz w jakiś niewytłumaczalny sposób sprawiał mi on przyjemność. Skóra na moich biodrach była niezwykle wrażliwa, gdyż rzadko kiedy ktoś poza mną się w tamte rejony zapuszczał. Z tego powodu nawet pojedyncze, najdrobniejsze drgnięcie palcem, czy nawet podmuch powietrza czułem dwa razy wyraźniej i za każdym razem przez moje ciało przechodził pewien dziwny impuls. Wszystkie zmysły niezwykle wyostrzone, spięte ciało i niewyobrażalny stres. To wszystko towarzyszyło mi podczas leżenia na tej pieprzonej kanapie. A przecież to tylko skóra ocierająca się o skórę, co w tym niezwykłego?! Na pierwszy rzut oka nic, ale jeśli doświadczam tego ja, we własnej, paskudnej osobie ja, wszystko staje się inne. Nagle niespodziewanie poczułem, że dłoń chłopaka przestała spoczywać na moim biodrze, a on sam przewrócił się na drugą stronę, przy wtórze rozmaitych mruknięć i mlaśnięć. Obejrzałem się przez ramię. Frank leżał przodem do telewizora, z jedną ręką zwisającą z kanapy. I w tym momencie ponownie zacząłem panować nad własnym ciałem, jednakże poczułem też, że wraz z dłonią bruneta opuściło mnie ciepło, bijące od jego drobnego ciała. Mały był jak przenośny kaloryfer, dosłownie.
   Odzyskawszy władzę nad samym sobą, mogłem w końcu wstać. Chciałem zrobić to jak najciszej, aby przypadkiem nie obudzić brązowookiego. Podniosłem się ostrożnie i usiadłem na brzegu sofy. Przetarłem oczy, odgarnąłem włosy z twarzy i odetchnąłem z ulgą. Bogu dzięki, nie obudził się. Wstałem i udałem się do kuchni. Pierwszą i najważniejszą rzeczą o poranku jest kawa. Nacisnąłem guzik od ekspresu. Ożyw mnie, czarna cieczy chwały! Budzisz mnie codziennie, zrób to i tym razem, błagam, twój sługa uniżony.
Tak, czasem lubię sobie porozmawiać z kawą, nikt mi chyba we własnym domu tego nie zabroni.
Odwróciłem się, opierając plecy o kuchenny blat. Lekko uśmiechnąłem się na widok wciąż smacznie śpiącego bruneta. Zielony koc powoli unosił się i opadał pod wpływem jego równomiernego oddechu. Wyglądał tak spokojnie i beztrosko, mógłbym na niego patrzeć cały dzień.

 Och, nie przejmuj się, to wcale nie zabrzmiało dziwnie.

Wiesz co? Nienawidzę cię.

 Zważywszy na to, że jestem tobą, właśnie przyznałeś, że nienawidzisz samego siebie.

Wyjdź! Zostaw mnie w spokoju!

To nie takie proste, Way. Doskonale o tym wiesz.

Mam tego dosyć. Mam serdecznie dość siebie. To nie ma żadnego sensu i nic nie mogę z tym zrobić. Pozostało mi tylko starać się przetrwać z tym wszystkim. To przykre. Skoro nie potrafię uporać się sam ze sobą, skoro nie umiem wytrzymać nawet z moją własną osobą, jak wytrzymam z kimś innym? A może to właśnie o to chodzi, żebym zapomniał o Gerardzie Way’u i skupił się na czymś ważniejszym? W tym przypadku, kimś ważniejszym.

 Tyle czasu zajęło ci dojście do tego wniosku?

 Już dziś się do ciebie nie odezwę, nawet nie próbuj mnie prowokować.

 A idź w cholerę.

Dziękuję!

   Wtem chłopak poruszył się gwałtownie i odwrócił głowę w moją stronę. Zobaczył, że miejsce obok niego jest puste i zrobił się smutny. Patrzył zrezygnowany na poduszkę.
  - Szukasz kogoś? – zapytałem głośno. Frank momentalnie podniósł głowę, a kiedy mnie zobaczył, cudownie się uśmiechnął. Ten uśmiech sprawiał, że czułem niewytłumaczalną radość. Jakby nagle mała dziewczynka w różowej sukience i wianku na głowie wparowała do mojego umysłu i zaczęła rozsypywać tam kwiaty.
 - Jednak jesteś. – przeciągnął się i ziewnął. – Daliśmy w spanie, co? – zachichotał zadziornie.
 - Żebyś wiedział. – skwitowałem. – Zapewne napijesz się kawy, przyjacielu, zgadłem?
 - Z rozkoszą. – rzucił uradowany i migiem wypełzł spod zielonkawego koca. Prawie że natychmiast znalazł się obok mnie, a ja podałem mu kubek mocnej, czarnej kawy.
 - Genialna. – rzucił po upiciu jednego łyka cudownie pachnącego napoju. – Kupujesz już zmieloną czy wolisz robić to sam?
 - Precz z gotowcami! – odpowiedziałem tonem rewolucjonisty, wybierającego się na manifestację. Brunet parsknął śmiechem. – Największy wynalazek ludzkości zasługuje na godziwą obróbkę, a nie jakieś tam fabryczne maszyny. Z kawą trzeba obchodzić się czule. – ględziłem jak fanatyk.
 - Absolutnie się z tobą zgadzam, pomimo tego, że odrobinę przesadzasz. – odpowiedział z uśmiechem, po czym schował nos w kubku. Po chwili zrobiłem to samo.
 - Frank, jeśli chcemy coś zjeść, będę musiał iść do pobliskiego spożywczego. Postaram się wrócić jak najszybciej się da. – powiedziałem, odstawiając naczynie z kawą nieopodal zlewu.
 - Dobra, będę czekał. Naprawdę się pośpiesz, jestem bardzo głodny. – odrzekł. Popatrzyłem w jego oczy. Strużka światła, wpadająca przez niewielkie okno w kuchni, odbijała się w jego tęczówkach, tworząc wspaniały efekt mieniących się najróżniejszymi odcieniami brązu i złota bursztynów. Magia, istna magia. Mógłbym opowiadać o jego oczach godzinami. Ale po co, skoro i tak już wychodzę na przewrażliwionego, doszukującego się dziury w całym paranoika ze schizofrenią? Lepiej to przemilczeć, nawet jeżeli w głębi duszy chciałbym krzyczeć.

 A może wreszcie przyszedł czas na to, żeby coś wykrzyczeć?

 - Więc, co ja… Ach, tak, sklep. Za chwilę będę z powrotem.

Czyli jednak nie.

***

   Narzuciłem na siebie pierwsze z brzegu jeansy, płaszcz i wyszedłem z domu. Nie tylko dlatego, że musiałem zrobić zakupy. Czułem, że jeśli zaraz nie odetchnę świeżym powietrzem, to wybuchnę.
Nie pokonałem nawet połowy drogi, gdy moim oczom ukazał się nader interesujący widok.
Na schodach jednego z mijanych przeze mnie domów zobaczyłem Helen, namiętnie całującą jakiegoś napakowanego blondyna. Koleś był strasznie szeroki w barach i wąski w tyłku. Miał na sobie dość obcisłą, czarną koszulkę i dresy. Jakby jeszcze przed chwilą pakował na siłce. Dom, przed którym stali, zapewne należał do owego faceta. Mogłem się jedynie domyślać, że Helen właśnie ten budynek opuszczała. A ze swojego doświadczenia wiem, że jeśli ona przychodzi do mężczyzny z samego rana, to nie po to, żeby podzielić się świeżymi, jeszcze ciepłymi rogalikami z tutejszej piekarni "U Jim'a". No tak, kim ja jestem wobec jej urody i polotu? Co taki ktoś jak ja może znaczyć dla takiej piękności, jak Helen? Najwidoczniej, absolutnie nic. Przecież ona może mieć kogo tylko zapragnie. Może bawić się facetami, jak jej się to tylko podoba. Przecież dostała od Tego z Góry tą delikatną, nieskazitelną skórę, długie, jasne, lekko falowane włosy, szczupłe i zgrabne nogi, hipnotyzujące błękitem oczy. Byłem dla niej tylko tymczasową zabawką. Wielka szkoda, że w pełni zrozumiałem to dopiero teraz. Aczkolwiek, mogłem się tego spodziewać. Od pewnego czasu stopniowo się od siebie oddalaliśmy i teraz jest tak, jak jest.
 - No cześć, Hel. – rzuciłem, składając ręce na klatce piersiowej. Zaskoczona kobieta oderwała się od ust blondyna jak oparzona. Spojrzała na mnie, a błękit w jej oczach przyćmiło zaskoczenie i zdezorientowanie.
 - O mój Boże, Gerard! A co ty tutaj robisz, dzióbku? - Odepchnęła od siebie przysadzistego adoratora i wyszczerzyła zęby, obdarzając mnie najbardziej sztucznym uśmiechem, jakim tylko można sobie wyobrazić.
Boże, dzióbku? Nazwać mnie bardziej kretyńsko chyba się już nie da.
 - Mieszkam, tak się składa. Z resztą bardzo niedaleko, ale o tym już pewnie zdążyłaś zapomnieć. – odpowiedziałem spokojnie. Spojrzałem na idiotyczny wyraz twarzy blondyna, przypatrującego się całej sytuacji i przez chwilę miałem ochotę wybuchnąć śmiechem. Mina Helen też była niewyobrażalnie zabawna.
 - Bo wiesz, to wszystko to okropne nieporozumienie, widzisz…
 - Och, zamknij się, dobra? – przerwałem jej stanowczo. Miałem dość tej uroczej pogawędki.
 - Nie mów tak do niej! – blondyn podniósł głos i spojrzał na mnie wzrokiem rozjuszonego byka.
 - Ktoś cię pytał o zdanie, napakowany sterydami kutasie? – rzuciłem bez ogródek. Sam się sobie dziwiłem, że bez żadnych przeszkód w taki sposób odezwałem się do kolesia, który, gdyby tylko chciał, zgniótłby mnie jak mrówkę, czy pchłę. Po chwili jednak mężczyzna zaczął zmierzać w moją stronę z zamiarem przemeblowania mojej twarzy, ale Helen go powstrzymała.
 - Clay, nie mieszaj się, poczekaj, aż wszystko sobie wyjaśnimy. – powiedziała kobieta, gładząc faceta po bicepsie. Parsknąłem śmiechem.
 - A więc, twoja nowa zabaweczka ma na imię Clay? Jak uroczo. – rzuciłem ironicznie przesłodzonym tonem.
 - Gerard, posłuchaj…
 - Nie, to ty posłuchaj. – znowu jej przerwałem. Tym razem nie dam się omamić, skończę to szybko. – Już dawno mogłaś mi powiedzieć, że jestem dla ciebie nikim. Ale skoro wolisz być zakłamaną dziwką bez odrobiny godności osobistej, to mi w sumie nic do tego. Mogę ci tylko życzyć szczęścia z tym… Jak ci tam? – zapytałem, zwracając się do blondyna.
 - Clay. - odburknął.
 - Tak, właśnie, z tym fiutem, starającym się wyglądać jak strongman. Przy okazji gościu, długo z nią nie zabawisz, zaufaj mi. – rzuciłem mimochodem.
 - Nie dałeś mi nawet nic wyjaśnić! – wrzasnęła wściekła kobieta. Zobaczyłem, że jej policzki zrobiły się czerwone, a błękitne oczy zaszły łzami. Ach tak, teraz będzie chciała wzbudzić we mnie litość. Żałosne i teatralne, jak cała ona.
 - Szczerze? Mam to w dupie. Na razie. – machnąłem ręką i ruszyłem dalej, nie odwracając się ani na chwilę. Teraz poczułem, że ona mnie wcale nie obchodzi i mogłaby nawet wyjechać z tym całym Kevinem na Hawaje i wziąć ślub na plaży, nie interesuje mnie to kompletnie. Cała sytuacja była godna pożałowania. Jednak jest jeden plus. Moje przewidywania co do tego, że Helen była fałszywą suką, sprawdziły się. Może i nie powinienem zaliczać tego do rzeczy pozytywnych, ale przynajmniej w czymś się nie pomyliłem, co oznacza, że jeszcze do końca nie postradałem rozumu. Nie żałuję niczego, co powiedziałem, gdyż wszystko to było całkowicie szczere. Szkoda mi było jedynie czasu zmarnowanego z tą dziwką. No bo jak inaczej ją teraz nazwać? Z reguły szanuję kobiety. Wychowywała mnie praktycznie sama matka, którą bardzo kochałem i to ona mnie tego nauczyła. Ale Helen? Przykro mi, już psie gówno zasługuje na więcej szacunku. Dziwne, właśnie zerwałem z dziewczyną, a mimo pewnej złości, gnieżdżącej się gdzieś we mnie, czuję się całkiem dobrze. Może dlatego, że nawet nie tworzyliśmy prawdziwego związku? My po prostu lubiliśmy uprawiać ze sobą seks. A więź między dwojgiem ludzi, którym na sobie zależy, nazywana właśnie „związkiem”, składa się na wiele innych, niezwykle ważnych elementów. A ona żadnego z nich mi nie zapewniła.

***

   Wciąż lekko poirytowany, wyszedłem ze sklepu. Niemal biegłem, chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu. A może raczej, chciałem jak najszybciej ponownie zobaczyć pewnego niskiego chłopaka o brązowych oczach, który czeka na mnie wraz ze swoim pustym żołądkiem. Po kilku minutach byłem na miejscu. Kiedy tylko otworzyłem drzwi, już od progu witał mnie przyjazny uśmiech Franka. Patrząc na niego zapominałem o wszystkich nieprzyjemnościach, z jakimi miałem dzisiaj do czynienia. Widok tego radosnego bruneta koił moje zszargane nerwy.
 - No, w końcu jesteś! – powiedział uroczystym tonem, przepełnionym radością. – Proszę cię, powiedz, że kupiłeś jakąś dobrą szynkę, umieram z głodu. – zabrał ode mnie dwie foliowe torby z zakupami.
 - Chyba tak. Jest tam też masło orzechowe, jakieś bułki, mąka, kawałek łopatki wieprzowej…
 - Czyżby szykowały się kotlety? – zapytał rozentuzjazmowany.
 - Może. – odrzekłem z łobuzerskim uśmiechem na twarzy. – Pewnym jest, że z głodu nie umrzemy przez następne dwa tygodnie. – podszedłem do kuchennego stołu, aby pomóc chłopakowi rozpakować resztę zakupów.
 - No i kupiłem jeszcze nowy dywanik do łazienki. – rzuciłem cicho, lekko zawstydzony. Chłopak roześmiał się na całe gardło.
 - Dywanik do łazienki? W spożywczym? – zapytał, z trudem powstrzymując się od głośnego rechotu.
 - Meblowy był tak blisko, że aż głupio było mi nie wstąpić na moment. – odrzekłem. Sam po chwili zacząłem się śmiać. – A ten obecny łazienkowy chodnik ma już nie wiem ile lat, jest brzydki i skosmacony.
 - Dobra, to w końcu twój dom, kupuj do niego co chcesz i kiedy chcesz. – powiedział, chowając masło do lodówki. – No, to jakie mamy plany na resztę dnia? – zapytał, wskakując na kuchenny blat. Uroczo wymachiwał nogami i wyglądał jak dzieciak. Zaśmiałem się pod nosem, sam dokładnie nie wiem czemu.
 - Próby dziś nie ma, więc możemy się opieprzać przez cały czas. – odpowiedziałem bez namysłu. I to był błąd. – Nie, jednak nie, cholera… Ten pieprzony obraz, muszę go w końcu skończyć, zostało mi mało czasu.
Jak w ogóle mogłem o tym zapomnieć? Wyleciała mi z głowy priorytetowa sprawa, która powinna być dla mnie na chwilę obecną najważniejsza, ale z jakiegoś powodu tak nie było.

 Dziwisz się? Ostatnio rozmyślasz o wszystkim innym, oby nie o pracy. Dokładniej, twój umysł wypełnia tylko jedna osoba.

Miałeś się już dziś do mnie nie odzywać, tak?!

 Daj spokój, a od kiedy ty jesteś taki pamiętliwy?

Od kiedy nie potrafię ze sobą wytrzymać.

Pejzażowi nadal czegoś brakuje.
 - Gerard, to przecież jasne, masz pracę do wykonania i tyle, z czegoś żyć trzeba. Nie martw się mną, znajdę sobie jakieś zajęcie. – zeskoczył z blatu i odgarnął niesforne włosy z czoła.

   W końcu zjedliśmy śniadanie, po czym ja zabrałem się do pracy, a Frank oznajmił, że aby mi nie przeszkadzać obejrzy jakiś film na DVD. Miałem mnóstwo filmów, chłopak na pewno znajdzie coś dla siebie. Brunet zasiadł wygodnie przed telewizorem, a ja za swoim biurkiem przy schodach. Powinienem być skupiony, ale nie wychodziło mi to najlepiej. Co chwila odwracałem głowę, aby spojrzeć na chłopaka siedzącego po turecku na rozłożonej sofie.
Tak, mam! Już wiem, czego brakuje obrazowi!



niedziela, 3 marca 2013

Rozdział 11

  Czy to ptak? Czy to samolot?
Nie, to nowy rozdział! I nowy kolor moich odautorskich wprowadzeń!
Łał, te emocje. Nie, a teraz serio, to nowy rozdział. Trochę przydługi, trochę nudny. O niczym i o wszystkim zarazem.
I tak, nic się tu nie wydarzy, zaznaczam na wstępie. Może, aby dodać kapki dynamizmu w tym opowiadaniu, w następnym rozdziale pojawi się Steven Seagal? A może Jean Claude Van Damme?
Nie, niestety, ci panowie się nie pojawią. Ale chciało by się, co? xD
I przepraszam, że tak wolno to wszystko idzie. Mam zaplanowanych jeszcze... <liczy>  no sama nie wiem ile rozdziałów, a opieprzam się równo.
Ale i robota zawsze się jakaś znajdzie i czasem, kiedy nawet chciałabym coś szybciej dodać, to nie mogę.
Póki co, zapraszam do lektury i od razu mówię, że na następny rozdział możecie trochę poczekać. :/




   Noc i krzyk. Te dwa elementy, łącząc się ze sobą, tworzą cholernie przerażającą całość. Czy coś równie mrożącego krew w żyłach może obudzić człowieka o 3 nad ranem? Czy jest coś, co może przerazić cię bardziej, niż przenikliwy krzyk w środku nocy? Możliwe, że jest. Można teraz mówić o różnego rodzaju potworach, duchach, czy chociażby niespodziewanie pojawiających się wisielcach, bezwładnie dyndających na grubym sznurze. Jednak ujrzawszy coś takiego, strach sparaliżuje cię przez to, co widzisz. Normalka, automatyczna reakcja organizmu. Widzisz coś okropnie strasznego i wrzeszczysz, a po chwili uciekasz. Ale kiedy słyszysz w ciemności przeraźliwy krzyk, nie widzisz nic. Twój umysł skupia się po prostu na tym bodźcu słuchowym, starając się pojąć co się dzieje. I wtedy zaczyna się zabawa. Wyobraźnia stwarza nam najróżniejsze obrazy, dopasowując je do tego, co w danej chwili słyszymy. Właśnie to jest najbardziej przerażające. Nie to, co widzisz, ale czego nie chciałbyś widzieć lecz mimo wszystko, przez twój umysł przewija się masa tych paskudnych scen, które sam sobie stwarzasz. Zatem uważam, że nie ma nic bardziej przerażającego niż pierdolony krzyk w środku nocy. A dlaczego w ogóle o tym mówię? Cóż, może dlatego, że tej nocy było mi dane zaznać strachu, jakiego nie śmiałem sobie nawet wyobrażać.
   Słysząc donośny wrzask, otworzyłem oczy, jednak nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się dzieje. Po prostu nic nie rozumiałem. Czułem się sparaliżowany i ogłupiony, jakby ktoś wyrwał mnie ze snu przez silne uderzenie w twarz czymś ciężkim i zimnym. Przez kilka pierwszych sekund myślałem tylko o tym, żeby nie zwymiotować ze strachu. Chyba nawet nie muszę opisywać poziomu mojego przerażenia, bo był on nie do opisania. W skali od jednego do dziesięciu sięgał on, mniej więcej, pięćdziesięciu sześciu. Dopiero kiedy zdobyłem się na to, żeby przysiąść na krawędzi łóżka, powoli wracałem do rzeczywistości. Moje serce waliło tak szybko, że miałem wrażenie, iż za chwilę wybije mi dziurę w klatce piersiowej i wyskoczy na dywan. A ja będę nadal tak przestraszony, że nie zwrócę na to uwagi.

 Wtedy już byś nie żył, inteligencjo.

To tylko przenośnia, rany Boskie…
Do moich uszu nadal docierał głośny, pełen przerażenia wrzask.
Chryste, co się dzieje, co się do kurwy nędzy dzieje?!

 Frank, kretynie.

No przecież! Frank krzyczy jakby obdzierali go ze skóry, a ja siedzę sobie na łóżeczku i myślę… no właśnie, o niczym.

 Może biegnij zobaczyć co się z nim dzieje, idioto? To tylko taka drobna sugestia, no ale wiesz…

Tak, tak, wiem, doskonale wiem!
Ocknąłem się w końcu, po czym dość szybkim, ale i chwiejnym krokiem pokonałem odległość dzielącą moje łóżko od drzwi. Wybiegłem z pokoju i potykając się o własne nogi z głośnym hukiem upadłem na podłogę. Zakląłem tylko w myślach i podniosłem się jak najszybciej. Moje kolano pokryło się krwią, ale nie to było teraz najważniejsze. Musiałem w ekspresowym tempie znaleźć się przy nim. Zbiegłem, a może raczej zeskoczyłem, ze schodów. Po kilku sekundach dotarłem do kanapy, na której wcześniej spał niski chłopak. Wcześniej spał, teraz siedział i z przerażeniem wpatrywał się w okno, przez które wpadało blade światło księżyca, oświetlające jego drobną sylwetkę. No i oczywiście przy tym cały czas krzyczał. Podbiegłem do niego natychmiast. Najpierw tylko delikatnie potrząsnąłem jego ramionami. Gdybym zrobił jakiś gwałtowniejszy ruch, Frank mógłby przestraszyć się jeszcze bardziej, a wtedy kto wie, co mogłoby się stać. On był teraz gdzie indziej. Może i jego ciało siedziało tuż przede mną, może i z jego gardła wydobywał się donośny, przenikliwy wrzask, ale jego samego tu nie było. Umysł chłopaka błądził daleko stąd, widząc rzeczy tak straszne, że nawet nie chciałem sobie ich wyobrażać. Z resztą, nie o to chodzi. Moim zadaniem jest sprowadzić go z powrotem tutaj, do mnie.
- Frank, słyszysz mnie? – przemówiłem w końcu. – Jestem tu, uspokój się już! – potrząsnąłem chłopakiem, spoglądając w jego oczy. Dostrzegłem w nich tylko masę przerażenia. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie widziałem kogoś równie przestraszonego. – Jeżeli mnie słyszysz, to przestań krzyczeć!
I w tym momencie przerażony do granic możliwości Frank przestał wrzeszczeć. Oddychał bardzo szybko i płytko, zdawał się dusić połykanym przez siebie powietrzem. Siedział i z szeroko otwartymi oczami spoglądał w duże okno. Sprawiał wrażenie, jakby kompletnie nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności. Był zalany potem, a na jego mokre czoło opadało kilka zlepionych kosmyków ciemnych włosów. Dalej spoglądałem w jego skrzące się w blasku księżyca tęczówki, emanujące lękiem.
- Kurwa, Frank… - zacząłem cicho, łamiącym się głosem. Wziąłem głęboki oddech – Co się dzieje? – wyszeptałem błagalnie.
Wrócił. Mrugnął kilka razy i w końcu mnie zauważył. Odgłos jego szybkiego oddechu wypełniał pomieszczenie, które i tak było już pełne niewytłumaczalnej grozy. Brunet wreszcie popatrzył na mnie wzrokiem, który choć odrobinę przypominał mi jego zwyczajowe, ciepłe spojrzenie, pełne wdzięczności i nadziei. Niestety, oczy chłopaka wciąż w większości wypełniał strach. Wpatrywał się we mnie z zawodem. Jakbym był na tym świecie jedyną osobą, która może mu pomóc i równocześnie jedyną, którą on cokolwiek obchodzi. Po chwili ciszy wypełnianej ciężkim oddechem brązowookiego, usłyszałem jego słaby głos.
- G-Gerard… J-Ja… - mówił z wielkim trudem, próbując powstrzymać szloch. Jego oczy zaszkliły się od łez, a ja miałem wrażenie, iż nie mogłem zrobić absolutnie nic. Pozostało mi jedynie trwać przy nim, dopóki chłopak nie poczuje się lepiej. Podsunąłem się bliżej niego, pozostając w pozycji kucznej. Pośród rozrzuconej w nieładzie pościeli odnalazłem dłoń bruneta i chwyciłem ją delikatnie, by zaraz móc pogładzić i poczuć jego miękką skórę. Przez to chciałem dać mu do zrozumienia, że nie opuszczę go w tym najtrudniejszym momencie, że przy mnie nic mu nie grozi.
A jego dłoń w porównaniu z moją była taka drobna…
- Hej, ja tu naprawdę jestem. – powiedziałem łagodnie i w końcu jego wzrok skupił się na mojej twarzy. Oczy bo brzegi wypełnione łzami i przerażeniem, rozpalone, mokre od potu czoło i policzki blade niczym śnieg. To wszystko sprawiało, że chłopak siedzący przede mną wcale nie przypominał Franka, czyli tego radosnego, czasem wstydliwego bruneta o żywym spojrzeniu i sercu przepełnionym nadzieją oraz wiarą. – Nie musisz się już bać, rozumiesz? Absolutnie nic ci nie grozi. – mówiłem powoli i spokojnie, ponieważ brunet nadal był roztrzęsiony, a każdy milimetr jego filigranowego ciała drżał. Ciągle dopatrywał się czegoś w mojej twarzy. Spoglądał mi w oczy inaczej niż zazwyczaj, a ja zastanawiałem się dlaczego. Co wywołało w nim uczucie tego niekończącego się lęku? Odpowiedź na to pytanie w tym momencie nie była tak bardzo istotna. Teraz priorytetem było to, żeby Frank jak najszybciej poczuł się lepiej. Podniosłem się z podłogi, i usiadłem tuż obok niego na rozłożonej kanapie, nie puszczając jego dłoni. Chciałem zmniejszyć przestrzeń między nami, aby łatwiej prowadzić tą niecodzienną rozmowę. Jednak zanim zdobyłem się na zadanie jakiegokolwiek pytania, doszedłem do wniosku, że do niczego to w tym momencie nie doprowadzi. Po prostu objąłem go, przyciskając mocno do siebie. Myślę, że mogłem to uczynić w nieco nieporadny sposób, nie mam zbyt dużego doświadczenia w przytulaniu ludzi. Ale liczą się intencje, prawda? W każdym razie, ani się spostrzegłem, a brunet przylgnął do mojej klatki piersiowej, obejmując mnie rękami w pasie. Wtulił głowę w koszulkę, którą miałem na sobie i głośno zapłakał. Wszystkie do tej pory duszone w nim złe emocje wydostawały się na zewnątrz w postaci rzewnego płaczu i mnóstwa łez, które zalewały górną część mojej piżamy. Przycisnąłem go do siebie jeszcze mocniej. Nic nie było tym momencie tak ważne jak to, żeby mu pomóc, jakkolwiek by to nie wyglądało. Wiedziałem, że niewiele mogę zrobić. Mogłem mieć tylko nadzieję, że sama moja obecność ułatwi mu dojście do siebie. Z czasem, kiedy już moja koszulka została zalana przez naprawdę mnóstwo łez, roztrzęsiony Frank stopniowo przestawał dygotać. Pogładziłem jego skołtunione włosy, wciąż nie zmniejszając odległości między nami choćby o milimetr. Frank obejmował mnie w pasie, wbijając przy tym swoje drobne palce w moje żebra. Nie sprawiało mi to bólu, wiem, że robił to odruchowo, bo w głębi duszy nadal się bał. Głowę złożył mi na klatce piersiowej. I właśnie tak siedzieliśmy, złączeni ciepłem dłoni i równomiernymi uderzeniami serc, będąc dla siebie jedynym ratunkiem i źródłem pocieszenia. On nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo mi pomaga samą swoja obecnością w moim życiu.
   
 Nie mógł sobie z tego zdawać sprawy, bo nigdy mu tego nie powiedziałeś.

Fakt, nie powiedziałem. Ale mam zamiar.

 Aha, i co jeszcze? Bo akurat nagle w jakiś magiczny sposób znajdziesz w swoim zepsutym, pustym wnętrzu takie pokłady szczerości.

Co ty możesz wiedzieć o tym, jaki ja jestem naprawdę?!

 Jestem tobą, Way. Wiem o tobie wszystko.

Wyszło jak zawsze tak samo. W końcu nie wiem, co myślę, bo ten drugi skurwiel jak zwykle się wtrąca.
   Minęło sporo czasu, kiedy nareszcie brunet przestał płakać. Momentami jeszcze krztusił się powietrzem i wykonywał nieoczekiwanie, odruchowe drgnięcia, jak typowa osoba, która powoli dochodziła do siebie po histerycznym napadzie płaczu.
 - Możesz mi teraz powiedzieć, co się stało? – zapytałem niemal szeptem. Frank wziął głęboki oddech, aby po chwili fala wydychanego przez niego, ciepłego powietrza wydostała się z jego ust, przenikając przez moją cienką koszulkę.
 - Wiesz, Gerard… - wydukał w końcu z trudem, nie odrywając się przy tym od mojej klatki piersiowej. Ciężko mu było złożyć normalną, zrozumiałą za pierwszym razem wypowiedź, ale przecież wcale tego od niego nie wymagałem. Ważne, że był już bardziej opanowany. – Śniło mi się, że… - urwał, a ja poczułem jak jego palce jeszcze mocniej wbijają się w moje żebra. To, co chciał mi powiedzieć, sprawiało mu niewysłowiony ból. – Moja matka, ona… nie żyje. Gerard, ona umarła, widziałem to. – przytuliłem go jeszcze mocniej.
 - Mój Boże, Frank… - westchnąłem ciężko – To był tylko sen. Jedynie przerażający, nie mający kompletnie żadnego znaczenia sen. Po prostu… Cholera, po prostu już się uspokój, dobra?
Jestem beznadziejny. On potrzebuje gigantycznej dawki naprawdę ciepłych słów, pocieszenia i zrozumienia, a ja najzwyczajniej w świecie każę mu się uspokoić? Po tym, jak we śnie zobaczył śmierć własnej matki? Brawa, brawa dla mnie. Empatia, poziom: Gerard Way, czyli innymi słowy, zero.

 Radzę ci najzwyczajniej w świecie pogodzić się z tym, że nigdy nie będziesz przyjazną osóbką, poświęcającą się dla całego społeczeństwa, otwartą na cudze prośby. Bo jesteś sobą.

Jestem skurwielem. I przyznaję się do tego po raz nie wiem który raz.
Musiałem w jakiś sposób zastąpić to, że nie potrafię słownie pocieszać ludzi w potrzebie. Chwyciłem w dłonie jego twarz i spojrzałem w te bursztynowe, zapuchnięte od płaczu oczy. Wpatrywał się we mnie uważnie, a jego wzrok był pełen smutku.
 - Posłuchaj mnie teraz. – powiedziałem stanowczym i dosyć szorstkim tonem. Zbyt szorstkim. – Frankie… - spuściłem głowę i głośno wypuściłem powietrze z ust. Nie miałem siły, naprawdę nie miałem. Ale on mnie potrzebował, takiego jakim byłem, nawet jeśli byłem okropny i niekompletny. I tylko on mógł to zmienić. – Przepraszam cię za to, jaki jestem, ale chcę cię teraz pocieszyć. – po chwili zdałem sobie sprawę, jak idiotycznie zabrzmiały moje słowa. To tak jakbym stał na przejściu dla pieszych z innymi ludźmi, po chwili zapaliłoby się zielone światło, a ja oznajmiłbym wszystkim w pobliżu: „Uwaga, popatrzcie na mnie, teraz będę przechodził przez ulicę!” Jestem żałosnym idiotą.

 W istocie.

A ciebie ktoś w ogóle pytał o zdanie?!

 - W snach widzimy różne rzeczy – mówiłem dalej, nieco łagodniej - Raz są one miłe i przyjemne, na tyle, że nie chcemy się nawet budzić, ale zdarza się też, że śnią się nam sceny okropne i przerażające. Nie zmienia to jednak faktu, że sny to tylko sny i nie masz się czym przejmować. – zdobyłem się na słaby uśmiech, nie wiem jakim cudem, ale udało mi się to. Poczułem, że jak dotychczas chłodne policzki chłopaka zaczynają robić się cieplejsze, a jego twarz nabiera koloru. Wydawało mi się, że jego oczy odrobinę pojaśniały, jakby ponownie zaczęły nabierać tego stłumionego przez strach blasku. Chłopak uniósł ręce i ujął w swoje drobne, chude palce moje dłonie, spoczywające na jego policzkach. Światło dzienne ujrzały przepiękne, malinowe rumieńce, a moje lodowate serce zabiło szybciej. Po raz pierwszy od dłuższego czasu zobaczyłem w nim tą zagubioną radość.
 - Widzę jak się starasz, to wielkie szczęście mieć obok siebie kogoś takiego. – obdarzył mnie przyjaznym, pełnym zrozumienia spojrzeniem. – Ale… Boję się, po prostu… To moja matka. Matka, którą zostawiłem samej sobie, matka od której uciekłem. – mówił łamiącym się głosem. Poczułem, że jego dłoń ponownie zaczyna drżeć. Cholera, a przecież już było w porządku… - Jeżeli coś jej się stało to ja… Ja sobie tego nie daruję, rozumiesz? Nigdy. – urwał i ukrył twarz w wytatuowanych dłoniach. Ponownie patrzyłem, jak strach w połączeniu ze smutkiem powracają do niego ze zdwojoną siłą. Nienawidzę czegoś takiego. Nie mogę patrzeć, kiedy ktoś tak mi bliski, ktoś tak niewinny i dobry cierpi, a ja jestem kompletnie bezsilny i bezradny. Po prostu siedzę i patrzę na to wszystko, pozbawiony możliwości jakiegokolwiek działania. A co jest najgorsze? To, że tak cholernie chciałbym mu pomóc, niczego innego w tym momencie nie chciałem. Ale ja najzwyczajniej w świecie nie wiem jak. Mogę tu siedzieć, być przy nim, wspierać go słowami…

 Tak, żebyś ty jeszcze rzeczywiście potrafił go wspierać…

Potrafię! Ty jeszcze o tym nie wiesz, ale ja potrafię, daję słowo!

 „Ty”? Przecież rozmawiasz sam ze sobą! Nie rób z siebie schizofrenika.

Toczyłem wewnętrzną walkę, od której nie potrafiłem uciec, choćbym nie wiem jak bardzo chciał. Nawet nie wiem w jakim celu pytałem się własnego sumienia o zdanie. Ba, ja nawet nie wiem, czy mogę to nazwać sumieniem, bo przecież sumienie powinno pomagać nam w odróżnianiu dobra od zła. A ten wewnętrzny głos we mnie sam w sobie był złem.

 Chociaż raz zrób to, co podpowiada ci serce. Chrzanić to, o czym myślisz i to, co uważasz za słuszne. Zacznij ignorować swoje rozterki i posłuchaj serca, jeśli je w ogóle masz.

Mam po prostu mówić to, co w czuję? To, co w danym momencie przychodzi mi do głowy?

 Dokładnie. Za dużo czasami myślisz, Gerard.

Zatem w porządku. Mam serce, jest jakie jest, ale je mam. Muszę to tylko pokazać.
 - Frank… - objąłem go ramieniem i przyciągnąłem do siebie. Chłopak ułożył swoją głowę na moim ramieniu, nadal zakrywając twarz dłońmi. – Słuchaj… Ja wiem, że jestem okropnie beznadziejny w pocieszaniu ludzi… – usłyszałem ciche parsknięcie śmiechem. Zrobiło mi się odrobinę lżej. – Ale przysięgam na wszystko, w co wierzę, że nic ci już nie grozi. – brunet zabrał dłonie z twarzy i spuścił wzrok, wlepiając go gdzieś w rozłożony na kanapie koc.
 - Dlaczego jesteś tego taki pewien? – zapytał zrezygnowanym tonem. Brzmiał, jakby się poddał, jakby nie miał już o co walczyć. Jakby przestawał wierzyć we wszystko, co dobre.
 - Bo jestem przy tobie. – wyszeptałem, nachylając się odrobinę ku niemu. Podniósł głowę i spojrzał na mnie, a ja spostrzegłem coś, za czym tęskniłem od jakiegoś czasu – ten uśmiech. Nie był on dokładnie taki sam jak wtedy, gdy Frank doświadczał pełni szczęścia, albo kiedy wskakiwał w kałużę z wodą. Ale dzięki temu miałem pewność, że opłaca się moja wewnętrzna walka.
Chłopak sprawiał wrażenie wycieńczonego do granic możliwości. Miał już dość tego strachu, jakiego dziś doświadczył. Z resztą, ja też bałem się dziś jak nigdy. Brunet położył się i wtulił twarz w poduszkę.
 - Gerard? – odezwał się po chwili.
 - Tak?
 - Zostaniesz tu dopóki nie zasnę? – rzucił mi to dziecięce spojrzenie spod opadających na czoło, ciemnych kosmyków. Westchnąłem cicho i uśmiechnąłem się nieznacznie.
 - No jasne. – popatrzył mi w oczy, usatysfakcjonowany moją odpowiedzią, po czym przewrócił się na drugi bok. Usiadłem przy nim i powoli gładziłem jego włosy, zastanawiając się ile czasu będzie mi dane przy nim spędzić. Wpatrywałem się w spokojnie leżącego naprzeciwko mnie chłopaka i w końcu poczułem, że zrobiłem wszystko, co tylko mogłem. Nawet, jeśli nie były to nic specjalnie wielkiego. Byłem z siebie zadowolony, z całą satysfakcją mogę to przyznać. A teraz pozostało mi tylko czekać, aż Frank zaśnie. Cudownie było widzieć go tak po prostu leżącego tuż obok mnie, bez policzków mokrych od łez, bez krótkiego, urywanego oddechu. Teraz znowu był sobą i to było w tym wszystkim najpiękniejsze.

***

   Kiedy uznałem, że chłopak już śpi, powoli wstałem z kanapy z zamiarem ponownego udania się do własnej sypialni. Kiedy już miałem iść w stronę schodów, zatrzymał mnie dotyk ciepłej dłoni. Odwróciłem się szybko z grymasem strachu na twarzy.
Na wpół przytomny brunet leżał na brzuchu twarzą do mnie.
 - Nie odchodź, proszę… - powiedział ledwo zrozumiałym szeptem.
 - Boże, wiesz jak mnie przestraszyłeś? Miałeś przecież spać. – odpowiedziałem.
 - Zostań. – wyszeptał ponownie, jakby nawet nie usłyszał albo nie zrozumiał mojej odpowiedzi. Co miałem zrobić? Nie mogłem go opuścić, kiedy tak bardzo chciał, żebym z nim został. W sumie, jakaś część mnie, bardzo mała i nieśmiała, rzadko dająca o sobie znać, chciała z nim zostać. A dlaczego? Może dlatego, że sam siebie dokładnie nie znam.
 Wróciłem na kanapę i położyłem się obok niego. Chłopak odwrócił się w moją stronę.
 - Obiecujesz, że będziesz tu, dopóki będę tego potrzebował? – zapytał, nawet nie otwierając oczu. Przypominał odrobinę lunatyka, jednak wiedziałem, że jest w pełni świadomy tego, co mówi.
 - Tak. – odpowiedziałem krótko.
 - A jeśli ja ciągle tego potrzebuję?

Oślepiło mnie jasne światło reflektorów, gwizdek lokomotywy rozbrzmiewał w uszach. Jakby potrącił mnie pociąg towarowy.

 No dalej, Way. Chyba nie masz problemu z odpowiedzią na jedno pytanie.

Nigdy w życiu.

 Więc dlaczego milczysz?

Po prostu myślę!

 Nie myśl za dużo, wiesz przecież, że to nie ma sensu.

Jeśli miałbym być teraz szczery, coś we mnie wtedy pękło. Jakby jedno z ogniw łańcucha skurwielowatości, skuwającego moje serce, roztrzaskało się na milion malutkich kawałeczków. I to było przyjemne uczucie. Jakbym powoli stawał się wolny. Wolny od własnej pustki, własnego zła i samotności.
 - W takim razie, zawsze będę przy tobie.
Zasnął, owinięty zielonym kocem i moimi ramionami.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Rozdział 10

  Tak, to cud! Wyrobiłam się z nowym rozdziałem na dziś, już na DZIŚ!
Normalnie to byłoby nierealne, ale ten rozdział bardzo lubię C:
Nie, nie dzieje się w nim nic szokującego, nie ma pościgów i wybuchów wulkanów.
To po prostu... Dalszy rozkwit przyjaźni? Tak, można chyba tak powiedzieć.
Ale w następnych rozdziałach będą pościgi i wybuchy!
Nie, nie będzie ich.
Ale będzie interesująco. Naprawdę :P
Indżoj :D




   Drzwi do mojego pokoju skrzypnęły przeciągle, po czym znaleźliśmy się w sypialni. W miejscu, które było moją duchową ostoją, miejscem odpoczynku i natchnienia. Szafa oraz biurko, przy którym siadałem niezwykle rzadko, ponieważ służyło mi ono głównie do przechowywania moich pomocy artystycznych typu farby, kredki, ołówki, bloki i szkicowniki. Było jeszcze moje niewielkie łóżko, na którym ledwo co zmieściłyby się dwie osoby i stołek, który codziennie z niewiadomych przyczyn stał w innym miejscu, nawet jeśli nie pamiętałem, abym go w ogóle ruszał. I oczywiście niewielki balkonik z widokiem na ulicę i mieszczący się po jej drugiej stronie park. W sypialni panował niezły bałagan. Nie, w sumie to gigantyczny bałagan. Łóżko pozostawione w kompletnym nieładzie, na którym leżały brudne skarpety, bokserki i podkoszulki nie tylko te z przed paru dni, ale może i sprzed paru tygodni. Podłoga była wręcz usłana nieskończonymi, starymi pracami, które po prostu porzuciłem, bo pewnie uznałem, że wychodzą kiepsko. Wcześniej wspominanego biurka prawie nie było widać. Było ono jedną, wielką stertą…  dosłownie wszystkiego! Od ubrań przez kredki i farby do niedojedzonych kanapek i słoiku po dżemie. Bajzel, przerażający normalnych ludzi bajzel.
- No tak… Widać, że jesteś artystą – powiedział brunet i parsknął śmiechem, widząc mój artystyczny pierdolnik.
- Wiem, wiem – odrzekłem, tonem wskazującym na zażenowanie moją własną osobą. – Najzwyczajniej w świecie mam problem z utrzymaniem porządku przez dłuższy czas, a jestem praktycznie cały czas skupiony na czymś innym. Zwyczajnie nie mam kiedy sprzątać – przyznałem szczerze, drapiąc się po głowie. Uśmiechnąłem się głupawo, próbując ukryć moje zakłopotanie. – Znajdź sobie kawałek mniej skażonego brudem miejsca i usiądź.
Frank odgarnął kilka szpargałów i usiadł po turecku na samym brzegu łóżka. Ja w tym czasie wyciągałem z różnych szafek zbiory najlepszych, stworzonych przeze mnie prac. Kiedy znalazłem coś nadającego się do pokazania, podałem chłopakowi pierwszą teczkę. To były rysunki w ołówku, wszystkie stworzone jakiś rok temu. Brunet przyglądał się każdej pracy z wielką uwagą i szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.
- No i co o nich myślisz? – zapytałem, przerywając trwającą już dłuższy czas ciszę – Może nie jest to wybitne mistrzostwo, ale według mnie to jedne z moich najlepszych rysunków… - wybełkotałem niepewnie.
Frank obdarzył mnie spojrzeniem, które mógłbym zatytułować „Czy ty człowieku aby na pewno dobrze się czujesz?”
- Gerard, oszalałeś? – niemal wrzasnął, głosem przepełnionym pretensją – To jest świetne! Nie żebym był jakimś krytykiem sztuki czy coś, ale to na pewno najlepsze rysunki jakie w życiu widziałem. Masz wielki talent, cholero! – energicznie podniósł się z łóżka, nadal trzymając w dłoniach jedną z moich prac. Spojrzał na mnie łagodnym wzrokiem. – Nie dziwię się ani odrobinę, że potrafisz się z tego utrzymać. Sam dużo bym zapłacił za takie rysunki. – przerwał i odłożył kartkę na łóżko i obdarzył mnie pełnym podziwu spojrzeniem. – Jesteś niesamowity, doprawdy niesamowity. – Uśmiechnął się, a jego jasnobrązowe oczy zamigotały radosnym, złotawym blaskiem. Zrobiło mi się niezwykle miło, miałem ochotę go serdecznie uściskać, dziękując mu tym samym za to, jak bardzo mnie wspiera. Nawet, kiedy nie jest tego świadomy. Ale nie zrobiłem tego, po prostu stałem i wpatrywałem się w jego uśmiechniętą twarz i migoczące oczy.

  Tak, tak, Way. Postój tak jeszcze trochę, na pewno dobrze ci to zrobi.

Dobra, już, wracam. Jestem z powrotem na ziemi.
- Pokażesz mi jeszcze jakieś swoje prace? Bardzo cię proszę… - zapytał nagle błagalnym tonem. W sumie, nie miałem na to zbytniej ochoty, ale skoro on tak nalegał...
- Jeśli tak bardzo chcesz… - odrzekłem, a Frank uśmiechnął się od ucha do ucha. Zastanawiałem się nad tym, jaka praca z moich zbiorów mogłaby mu się jeszcze spodobać. Szperałem we wszystkich szafkach, kiedy nagle usłyszałem za sobą donośny głos zdumionego czymś chłopaka.
- Ależ to wielkie! – krzyknął. Znalazł te ogromne płótno ze szkicem pejzażu dla bogatego faceta.
- Ach, to… - zacząłem zrezygnowany. – Moja najnowsza praca dla jakiejś szychy z wielkiej firmy. Termin na oddanie jej zbliża się nieubłagalnie, a ja nawet nie jestem pewien, czy skończyłem szkic – mówiłem, a Frank oglądał każdy milimetr płótna. – To ma być pejzaż, więc postawiłem na prostotę. Tylko góry, niebo i drzewo. Ale czegoś mi tu wciąż brakuje i sam nie wiem czego…
Brązowooki oderwał się od szkicu i nadal siedząc na podłodze, zadarł głowę do góry. Spojrzał na mnie wzrokiem pełnym zrozumienia. Po chwili ponownie zaczął przyglądać się zaczętemu pejzażowi.
- Daj spokój, przecież to jest piękne. – Przejechał bladymi, chudymi palcami po krawędzi płótna.  – W prostocie siła, no nie? Kiedy nadasz mu jeszcze kolorów, będzie oszałamiający, na pewno. – Ponownie się odwrócił i spoglądając na mnie swoimi roziskrzonymi oczami, uśmiechnął się w niezwykle pokrzepiający sposób. Ten uśmiech mnie motywował, sprawiał, że na nowo odkrywałem, dlaczego żyję. A żyję właśnie dla świadomości, że to, co robię, ma jakikolwiek sens. A ma taki sens kiedy mam dla kogo to robić.
Brunet podniósł się z podłogi, otrzepał spodnie i poklepał mnie lekko po plecach.
- Wszystko wyjdzie ci tak, jak sobie to zaplanowałeś. Ja w ciebie wierzę. W końcu, jesteś cholernym artystą! – podsumował donośnym, radosnym głosem. Zaśmiałem się cicho.
- Dzięki, Frankie – odparłem ciepło – jesteś świetnym motywatorem. – Skwitowałem i uśmiechnąłem się szczerze. Nadal mokre włosy chłopaka opadały mu niechlujnie na twarz, odrobinę zasłaniając przy tym jego bursztynowe oczy. Próbowałem przywyknąć do widoku Franka w moich ubraniach, ale kiedy tylko ponownie sobie to uświadamiałem czułem, że się rumienię. To wydawało mi się takie w pewien sposób… matczyne? Czy ja zachowywałem się jak jego matka? Nie, no błagam, co ja tutaj chrzanię…

  Frankie, zupka stygnie, chodź na obiadek!

Jedno jest pewne. Powoli zaczyna mi odbijać i to tak na poważnie.
- Chodź, wyłazimy z tej krainy syfu - rzekłem, zmierzając w stronę drzwi.

***

   Kiedy opuściliśmy mój pokój, było grubo po dwunastej. Ja absolutnie nic sobie z tej godziny nie robiłem. Normalnie o tej porze nawet nie myślę o śnie, ale mój towarzysz mógł być już znużony tym całym dniem.
- Frank, jeżeli jesteś zmęczony i chciałbyś iść spać, to tylko mi powiedz – rzuciłem, schodząc po schodach.
- Nie martw się, dotrzymam ci towarzystwa. Sam jestem nocnym markiem – odrzekł, zeskakując z ostatniego schodka. Rzucił mi zadziorny uśmiech, opierając się o ścianę. Przewróciłem oczami i westchnąłem głośno.
- Mówisz? Dobra, zobaczymy – prychnąłem nonszalancko. – Zatem, co robimy panie „nocny marku”? – wykonałem w powietrzu ironiczny cudzysłów. Chłopak zmrużył oczy i podrapał się po brodzie, udając filozoficzne zamyślenie.
- Wiesz, w sumie… - odparł po chwili przeciągłym tonem. – Zjadłbym coś. Co ty na to?
Zlustrowałem go spojrzeniem, szukając jakichś oznak sarkazmu, ale się ich nie doszukałem. On naprawdę chciał coś zjeść. Trochę za późno na normalną kolację. Zazwyczaj o tej porze nie mam ochoty na jedzenie, ponieważ jestem pogrążony w obowiązkach rysownika. A co mi tam, raz przecież mogę zrobić wyjątek.
- Pomyślałem o tym samym – skłamałem. – W takim razie… - przerwałem, zastanawiając się, co ja w ogóle mam do jedzenia. Krakersy. Nie, one odpadają, leżą w szafce nie ruszone już pół roku i to dlatego, że zwyczajnie ich nie lubię. Więc, po co w ogóle je tam trzymam? To chyba na wypadek jakiejś powodzi, wtedy nie będę wybrzydzał. Ogólnie, rzadko kiedy wychodzę po normalne zakupy. Kiedy mam na coś ochotę, idę i kupuję to. Nie jest to zazwyczaj nic konkretnego, tylko jakaś przekąska typu chipsy czy ciastka. Z tego powodu moja lodówka praktycznie cały czas świeci pustkami. – Możemy zrobić tosty – zaproponowałem. Chyba kawałek chleba, sera i resztki szynki jeszcze się znajdą. Frank skinął radośnie głową, po czym wkroczyliśmy do kuchni. Nie pomyliłem się, trzy podstawowe produkty do zrobienia tostów znalazły się. Dziękujmy Panu za opiekacz do kanapek! Ach tak, no i jeszcze kawa. Ona była u mnie zawsze, nie rozstawałem się z nią. Czasami wolałem zrezygnować z, dajmy na to, nowych farb, żeby mieć na kawę. Niektórzy mówili, że to już uzależnienie i nie wyjdzie mi to na dobre. Ja jednak jestem tak bardzo oczarowany tym napojem i jest mi on tak niezbędny do normalnego funkcjonowania, że te oszczerstwa nie wywierały na mnie żadnego wrażenia.
Może jutro rano wyjdę po prawdziwe zakupy? Ze względu na Franka, ja bym przeżył ten jeden dzień więcej na samej kawie. Chwila, rano? Tak, rano. Tyle, że „rano” to u mnie jedenasta.
- Jak byś mógł, wyjmij z lodówki ser i szynkę. Ja w tym czasie poszukam opiekacza – powiedziałem, przeszukując kuchenne szafki.
Krzątaliśmy się po kuchni niczym dwie pracowite gosposie. Ja robiłem kanapki, a Frank umieszczał je w opiekaczu. Zgrany z nas duet, pomyślałem. W sumie, fajnie jest z kimś tak po prostu robić tosty w nocy. Jakaś miła odmiana od moich codziennych zajęć. Zaśmiałem się sam do siebie. Jeszcze nie tak dawno nawet nie pomyślałbym, że może spotkać mnie coś tak miłego. Czułem się wspaniale. Kto w ogóle miałby ochotę, aby z kimś takim jak ja robić tosty o dwunastej w nocy? Tylko ktoś, kogo mogę nazwać przyjacielem.
Zjedliśmy nasze opiekane kanapki z wielkim apetytem, popijając wszystko kompotem, który cudem znalazłem gdzieś na dnie lodówki. Chyba został mi on po ostatniej wizycie Mikey’go. Mój brat nie przychodził do mnie z wizytą z byle czym. Przynosił mi albo kompoty, albo inne przetwory. Ogórki, tak… Uwielbiałem ogórki w zalewie octowej, którymi czasem mnie obdarowywał.
Najedzeni usiedliśmy na kanapie w salonie. Przez przypadek moje ramie spotkało się z ramieniem Franka.

  No i co z tego?

Jejku, nic z tego, czy ja coś mówię? Nic nie mówię…

  To dlaczego myślisz o tym, jakby to było coś niezwykłego?

Wcale tak o tym nie myślę!

  No jasne, jasne... Jaki to sens, kłócić się z samym sobą, Way? Przecież ja i tak mam rację.

O czym to ja w ogóle mówiłem? W każdym razie, poczułem na sobie dziwne dreszcze, których nijak nie potrafiłem powstrzymać, czy chociażby puścić je mimochodem. Świadomość, że przez niego moje ciało zachowuje się inaczej, niż zazwyczaj, nie dawała mi spokoju. To przecież idiotyczne. Przypadkiem go dotknąłeś.

  Zawsze mówiłeś, że nie wierzysz w przypadki, Gerard…

A od dziś wierzę! Kurwa, wierzę!
Potrafiłem kłócić się kłócić sam ze sobą godzinami. Robiłem to notorycznie. Czasami miałem wrażenie, że przez to, iż większość życia spędzałem samotnie, gdzieś w środku stworzyłem sobie drugiego mnie, aby móc się czasem do kogoś odezwać. Teraz to „drugie ja” bardzo mnie denerwowało, a nawet męczyło, ponieważ często odzywało się niepytane.
- Frank... – Zmieniłem pozycję, odwracając się tak, że siedziałem przodem do jego twarzy. – Gdybym w swoim pokoju nie miał… tego, co mam – parsknąłem nerwowym śmiechem -  na pewno byś tam spał. Ale z racji, że nie chcę, abyś się przez ten syf czymś zaraził, będziesz spał na tej kanapie. – Poklepałem ręką obicie sofy. – Jest rozkładana i bardzo wygodna.
Chłopak uśmiechnął się łagodnie, spojrzał na mnie i lekko kiwnął głową.
- Mną się nie przejmuj, Gee – odparł, machając dłonią w powietrzu. – Mógłbym spać nawet na podłodze, nie wymagam wielkiej wygody. – Wdzięczność, którą w tym momencie wyrażał, była wręcz nie do opisania. Ale to ja byłem mu wdzięczny jeszcze bardziej, mianowicie za to, że ofiarowywał mi swoją przyjaźń, tym samym zmieniając mnie w lepszą osobę. Jeszcze nikomu się to nie udało, ale czułem, że Frank dopnie swego.
   Dochodziła pierwsza w nocy. Sporo czasu zajęło nam przygotowanie i zjedzenie naszych przepysznych tostów. Siedzieliśmy jeszcze trochę na kanapie, kiedy Frank ziewnął przeciągle, zasłaniając przy tym usta swoją drobną dłonią.
- No, panie nocny marku – zacząłem ironicznym tonem – widzę, że czas iść spać – powiedziałem, a chłopak tylko zaśmiał się cicho, z dłonią przy twarzy. Potarł swoje oko, niczym zaspane dziecko.
- Może i masz rację – rzekł rozanielonym głosem.
- Więc podnieś tyłek, z łaski swojej. Rozłożę ci łóżko i polecę szybko po jakąś w miarę czystą pościel. – Zaśmialiśmy się równocześnie. Na chwilę wybiegłem z salonu, aby zaraz wrócić z pościelą dla bruneta. Przyniosłem mu niewielką poduszkę i gruby koc w jasnozielone misie na ciemnozielonym tle. Chłopak, ujrzawszy swoje nakrycie, zachichotał głośno.
- Jaki uroczy kocyk! – wrzasnął. – Skąd masz to cudo?
- Chyba spodobał mi się dawno temu na jakimś targu staroci. Był całkiem tani. Leżał w szafie nieruszany jakieś dwa lata i w końcu przyszedł czas, że nawet on mi się na coś przyda – zaśmiałem się, wypowiadając te słowa, po czym podałem mu kocyk. Położył go tuż obok poduszki. Odwrócił się i obdarzył mnie niezwykle czułym spojrzeniem.
- Ja wiem, że już to mówiłem… I wiem, że to naprawdę niewiele znaczy i niewiele wnosi do czegokolwiek… - mówił powoli, jakby chciał wytłumaczyć mi coś bardzo ważnego i trudnego zarazem – Ale dziękuję ci. Tak bardzo ci dziękuję, Gerard. – Zbliżył się do mnie, obdarzył ciepłym, ale i w pewien sposób przejmującym uśmiechem, po czym mocno objął mój tors, a głowę złożył na mojej klatce piersiowej. Frankie był niziutki, idealnie mieścił mi się pod brodą. Moje serce przyspieszyło, nie panowałem nad tym, nad niczym już nie panowałem. Co się działo, to się działo. Mimo towarzyszącemu mi dziwnemu skołowaniu, czułem się niesamowicie dobrze. Tak ciepło, przyjemnie. Czyjeś ramiona ogrzewające twoje spragnione czułości ciało… Nie dane mi było zaznać czegoś takiego zbyt często. Zapamiętywałem każdy szczegół tej chwili: jego delikatną, ciepłą skórę, zapach tych wiecznie roztrzepanych, ciemnych włosów, który teraz czułem bardzo wyraźnie i jego oddech, ciepły i równomierny, owiewający moją odsłoniętą szyję. To wszystko sprawiało, że miałem wrażenie, jakbym przebywał w najcudowniejszym śnie. Śnie, gdzie liczył się tylko on. Splotłem swoje dłonie na jego biodrach, tym samych zmniejszając przestrzeń między nami praktycznie do minimum. Wtuliłem policzek w jego miękkie włosy.
- Przestań mi za wszystko dziękować – mówiłem, gładząc powoli jego plecy. – Robię to, co uważam za swoją powinność. Chcę dla ciebie jak najlepiej, bo jesteś… - urwałem, aby wziąć oddech i zastanowić się przez moment nad tym, co chciałem powiedzieć, żeby nie walnąć żadnej, nieprzemyślanej głupoty. – Jesteś dla mnie bardzo ważny. – Moja dłoń przesunęła się ku górze, aby zatopić się w jego włosach. 
- Gerard, wiedz tylko, że uratowałeś mi życie – niemal wyszeptał. Czym bardziej wtulał się we mnie, tym trudniej było mi zrozumieć jego słowa. Mówił praktycznie w moją koszulkę, ale to nic. Nagle poczułem, że łzy powoli zaczynają gromadzić się w kącikach moich oczu.

  Nie, Gerard, opanuj się, błagam…

Próbowałem, tak bardzo próbowałem… Jednak już po chwili pierwsza słona kropla spłynęła po moim policzku. Otarłem ją jak najszybciej, tym samym odrywając się od chłopaka. Nie chciałem, aby widział, że płaczę. Mógłby pomyśleć, że to z jego winy, a przecież wcale tak nie jest. Ja po prostu zaczynałem czuć, co to szczęście.
- Idź już spać. To był długi dzień, Frankie - powiedziałem, po czym głośno wypuściłem powietrze przez usta.
- Tak, wiem… - odparł. Ponownie zauważyłem na jego policzkach te uwielbiane przeze mnie, malinowe rumieńce. Chłopak powoli wpełznął pod zielony koc. Tak naprawdę, wcale nie chciało mi się spać. Mógłbym tak z nim tu stać do jutra. Ale nie, tak będzie lepiej, dla każdego z nas.
- Dobranoc – powiedział i ostatni raz spojrzał na mnie swoimi bursztynowymi oczami, by za moment wtulić głowę w poduszkę. Podszedłem do krawędzi kanapy i ukucnąłem tuż naprzeciwko jego twarzy. Chłopak spojrzał na mnie z widocznym zakłopotaniem. Zbliżyłem się do niego i pogładziłem jego rozłożone w nieładzie na poduszce włosy.
- Dobranoc, Mały. – Obdarzyłem go jak najszczerszym uśmiechem i odszedłem. Zgasiłem światło w salonie, po czym szybkim krokiem pokonałem schody na górę. Będąc już przy sypialnianych drzwiach, odwróciłem się, by jeszcze raz popatrzeć na leżącego w salonie bruneta, po szyję nakrytego ciemnozielonym kocem w misie.

wtorek, 12 lutego 2013

Rozdział 9

  Tak, wiem, moje tempo jest zabójcze.
Tak, wiem, w tym opowiadaniu nie dzieje się nic konkretnego.
Tak, wiem, nikogo to nie obchodzi.
Ale! Jest jedno ale. I to takie, że oto następny rozdział wytworów mojego chorego umysłu. Smacznego.
Komentujcie, ja nie gryzę C;




    Przychodzi w życiu każdego człowieka (nawet takiego skurwiela jak ja) taki moment, gdy pytasz siebie samego: "Jaki to wszystko ma sens? Po co ci to?" Zaczynasz czuć swojego rodzaju pustkę, bardzo trudną do wypełnienia. W końcu dochodzisz do wniosku, że mimo posiadania wszystkiego, co potrzebne, czyli domu, pieniędzy, telefonu i innych pierdół, wcale ci to nie wystarcza i po jakimś czasie te wszystkie rzeczy tracą na swojej wartości tak bardzo, że kompletnie nie poświęcasz im już swojej uwagi. Tak, żyłem tylko dla siebie. Kiedy miałem to, czego chciałem, czułem się zadowolony i spełniony, kompletnie w nic niezaangażowany, od nikogo i niczego niezależny. Myślałem, że tak można żyć i nie ma w tym nic złego. Boże, teraz widzę, jak bardzo się myliłem... Powoli zatracałem się w swojej samotni życia. Niezależność, którą kiedyś tak bardzo uwielbiałem, stawała się moim przekleństwem. Zostawałem sam, otoczony nic nieznaczącymi przedmiotami, jednak w końcu coś zrozumiałem. Nareszcie pojąłem to, co najważniejsze. Jeśli nie masz z kim dzielić tego, co masz, nawet jeśli masz tego niewiele, to twoje życie jest nic nie warte. Prawdziwie żyć można jedynie wtedy, kiedy możesz obdarować kogoś cząstką siebie, swoim smutkiem, radością, złością czy chociażby miłością. Człowiek egzystując sam dla siebie , absolutnie nic nie zyskuje. Może jedynie umacniać się we własnej samotności, obserwując, jak wszystko dookoła niego umiera. Czasami chciałem umrzeć. Nie widziałem w śmierci nic przerażającego. Była ona nawet w pewien sposób fascynująca. Ale nie chciałem umrzeć sam, a ta wizja nawiedzała mnie bardzo często. Moje zwłoki leżące w trumnie pośrodku pustej sali, przy której siedziałby pewnie tylko mój brat. Na szczęście ocknąłem się w porę. Przerwałem mroczny sen o życiu i w końcu zacząłem naprawdę żyć. Zdobywałem zaufanie osoby, która powoli stawała się dla mnie kimś, z kim mogę podzielić się absolutnie wszystkim. Ten niewielki, acz znaczący krok naprzód, dostarczał mojemu życiu światła. Tego światła, którego tak bardzo mi brakowało, za którym nieświadomie tęskniłem każdego dnia mojej ziemskiej tułaczki.
  Powoli uczyłem się kochać. Tak po prostu, za nic, bez powodu.

***

  Staliśmy na progu mojego domu. Niebo tej nocy było praktycznie bezchmurne i cudownie rozgwieżdżone, a księżyc świecił wyjątkowo wyrazistym blaskiem. Wszystko to sprawiało, że wcale nie chciało mi się chować w mieszkaniu, ale widziałem, że mój towarzysz marzł, więc pośpiesznie przekręciłem kluczyk w drzwiach. Wchodziliśmy do środka kompletnie po omacku. Włącznik skutecznie się przede mną ukrywał, lecz w końcu udało mi się go odszukać i w przedpokoju natychmiast rozbłysło blade światło. Frank stał w miejscu, przypatrując się wszystkiemu z wielką uwagą.
- Jejku, Gerard, jak ty ładnie mieszkasz - powiedział chłopak głosem pełnym zachwytu, błądząc wzrokiem po każdym zakamarku mojego salonu. Zadarł głowę do góry i począł uważnie przyglądać się dość nowatorskiemu żyrandolowi, który wynalazłem kiedyś na pchlim targu. Miał on gigantyczny klosz, zajmujący jedną czwartą sufitu, kształt rombu i wyrazisty, szkarłatny kolor. Byłem taki zadowolony, kiedy go kupiłem. Pamiętam to do dziś. Jednak był on tak wielki, że musiałem wynająć kolesia z przyczepką, żeby zawiózł mi go do domu. Kiedy byliśmy już u mnie, ów facet zapytał, czy byłbym na tyle uprzejmy i zapłacił za tą usługę, a ja zatrzasnąłem mu samochodowe drzwi przed nosem, odczepiłem przyczepkę z żyrandolem i zwiałem. Facet był tak zbity z tropu, że nawet nie zareagował na to, że zabieram jego przyczepkę. Zachowałem się jak ostatni kretyn, ale wtedy nie miałem przy sobie ani centa, a nie chciałem się tłumaczyć. Dwa dni później przyjechała do mnie policja, a ja musiałem oddać przyczepkę i zapłacić za transport. To było tak upokarzające, że poczułem się jak kryminalista z IQ poniżej 50. Dobrze, że cały ten gość nie wniósł sprawy do prokuratury, bo miałbym niezły sajgon. Całe szczęście, obyło się bez tego.

 Uwaga, Gerard Skurwiel Way, złodziej przyczepek, jest na wolności! Chrońcie kobiety i dzieci!

Chryste, czasem na serio myślę, że wizyta u psychologa wcale by mi nie zaszkodziła.
- Oj nie przesadzaj, Frank - odrzekłem głosem przepełnionym ironicznym zawstydzeniem. - Wersal to nie jest, ale lubię swoją przytulną chałupkę. Mam tu wszystko, czego mi trzeba, tu jest moje miejsce na ziemi. - Spojrzałem na zachwyconego moim domem bruneta. Był taki zdumiony wystrojem mojego wnętrza, a przecież nic takiego szczególnego w nim nie było. Parę abstrakyjno-artystycznych pierdół, które kiedyś notorycznie kolekcjonowałem. Właśnie takie jak ten przeklęty, piękny żyrandol, stół w kuchni i zegar, który również wyglądem odbiegał od normy. W każdym razie, Frank sprawiał wrażenie zagubionego w pięciogwiazdkowym hotelu, bardzo prostego człowieka.
- Nie bądź taki skromny. Ślicznie się urządziłeś, masz gust.
Co racja, to racja, tego akurat nie mogłem mu odmówić.
- Dzięki - odpowiedziałem, uśmiechając się nieznacznie pod nosem. Staliśmy tak jeszcze przez moment, a Frank ciągle badał wzrokiem mój salon i kuchnię. Nagle zauważył stojące obok schodów biurko, przy którym pracowałem. Większość moich prac trzymałem w swojej sypialni, ale kiedy zabierałem się za tworzenie nowych rysunków, siadałem w tym niewielkim kątku. Mój pokój był raczej miejscem, gdzie odpoczywałem od obowiązków rysownika. Brązowooki chłopak postawił swoją torbę na podłodze, zdjął przemoczone do suchej nitki trampki i podbiegł do mojego stanowiska pracy. Oparł się o schody i uważnie przyglądał się kilku leżącym na biurku, zaczętym szkicom.
- Kurde, Gee, to twoje? - zapytał raptem. - Nie mówiłeś, że jesteś taki świetny w tym, co robisz - dodał radośnie, odwracając się w moją stronę z kartką w dłoniach. Na jego twarzy malował się wyraz zdumienia. Podszedłem do chłopaka, oglądając rysunek, który wywołał w nim takie zainteresowanie moją twórczością. To był szkic lipy, bardzo byle jaki szkic, bo tworzyłem go wyjątkowo zaspany, siedząc na ławce w parku o 4 nad ranem. Pamiętam, że wyrwałem kartkę z tymże rysunkiem ze szkicownika i już miałem zamiar ją wyrzucić, ale jakoś o tym zapomniałem i ten nieudany twór został na moim biurku, niepotrzebnie zajmując miejsce. Nie wiem, co mnie powstrzymało.
- Ach, to... To serio bardzo przeciętny rysunek. Ważniejsze prace trzymam w sypialni na górze - odpowiedziałem, spoglądając z rezygnacją na trzymaną przez Franka kartkę. Serio, wstyd mi było, że akurat tą pracę zobaczył jako pierwszą, ale najwidoczniej i ona mu się spodobała, skoro już stwierdził, że "jestem taki dobry w tym, co robię".
- Pokażesz mi je? Proszę, proszę, proszę, obiecuję, że ich nie zniszczę! - zapytał błagalnie, przystępując z nogi na nogę jak niecierpliwe dziecko. Wpatrywał się we mnie uroczo błagalnym wzrokiem, naprawdę przypominał rozczulającego dzieciaka.
- Dobra, nie ma sprawy - odrzekłem, parskając śmiechem. To bardzo miłe, że ktoś od samego początku interesuje się moją twórczością i otwarcie mówi, że mu się podoba. - Ale najpierw sugeruję, żebyś poszedł się wykąpać, a potem wszystko ci pokażę i o wszystkim opowiem, obiecuję. - Powoli wyciągnąłem kartkę z jego dłoni i położyłem ją z powrotem na blacie biurka.
- Aż tak bardzo śmierdzę? - zapytał z ironią i wyszczerzył zęby w geście zadziornego uśmiechu. Wybuchnąłem głośnym śmiechem, Frank również.
- Nie jest najgorzej, ale może być jeszcze lepiej - odrzekłem, na chwilę powstrzymując się od głośnego, gardłowego rechotu. - Słuchaj, na półce po prawej stronie od drzwi masz ręczniki, a w szafce pod umywalką stoi pianka do golenia, szampon do włosów i taki zielony koszyczek z maszynkami jednorazowymi. Bierz, co tylko potrzebujesz - tłumaczyłem chłopakowi. Jego jasne, wpatrzone we mnie oczy błyszczały radośnie. Przypominały bursztyny, przez które przebijają się promienie słońca. Był szczęśliwy, pokazywał mi to każdym swoim słowem, spojrzeniem, czy gestem. A kiedy on był szczęśliwy, ja także byłem. - No leć już. - Skinąłem na niego głową. Brunet jeszcze raz na mnie spojrzał, po czym uśmiechnął się szeroko i powiedział:
- Dziękuję, Gerard. Za wszystko.
Powoli przejechałem dłonią po jego włosach, głaszcząc je delikatnie. Rzucił mi urocze, dziecięce spojrzenie spod opadającej niechlujnie na czoło, ciemnobrązowej grzywki. Mógłbym wpatrywać się w jego oczy godzinami i wcale by mi się to nie znudziło. Za każdym razem odnajdywałem w nich coś nowego, coś jeszcze bardziej niezwykłego. Widziałem w nich siebie. Ale nie tylko dlatego, że obraz mojej osoby odbijał się w jego tęczówkach. Po prostu wiedziałem, że już tam jestem, w jego umyśle i sercu. Pozwalał mi na to, pozwalał mi stawać się jego cząstką.
- Biegnij już pod ten prysznic - wyszeptałem z radością. Frank z entuzjazmem kiwnął głową, odwrócił się powoli i zniknął za jasnymi drzwiami prowadzącymi do łazienki.

***

Po dwudziestu minutach w uszach ponownie zadźwięczał mi jego przyjemny głosik. Wystawił głowę z łazienki, po czym krzyknął dość niepewnie:
- Gee...
- Co takiego? - odpowiedziałem szybko, wstając z kanapy.
- Bo widzisz, nie mam tu przy sobie żadnych czystych ubrań, a myślę, że nie masz ochoty oglądać mojego wychudzonego ciała paradującego po twoim domu w samym ręczniku... - rzekł nieśmiało chłopak, chichocząc cicho. Chciał chociaż odrobinę zatuszować swój uroczy wstyd. Miałem ochotę zaśmiać się głośno, ale powstrzymałem się i tylko parsknąłem stłumionym chichotem. Przez chwilę mój umysł nawiedził obraz półnagiego Franka, schodzącego po schodach z mojej sypialni, odzianego jedynie w luźno przewiązany w pasie ręcznik... Ogarnij się, Way!

Halo, psycholog? Tak, Gerard potrzebuje natychmiastowej pomocy.
Boże, co się ze mną dzieje, ja wariuję...

- Już ci coś daje, poczekaj chwilę. - Wstałem i popędziłem na górę do swojej sypialni. Z szafy wyciągnąłem białą, czyściutką koszulkę i czerwono-czarne bokserki. Mogą być na niego trochę za luźne, ale mają ściągacz w pasie, więc może jakoś będą się trzymać na tym wychudzonym tyłku Franka. Zabrałem ubrania i szybko zbiegłem po schodach, dobiegając do łazienki. Drzwi do niej były lekko uchylone, widoczna była tylko głowa bruneta, jego ręka i skrawek ręcznika, zawiązanego na tyle nisko, że kości biodrowe chłopaka były całkowicie wyeksponowane. Bardzo ładnie wyeksponowane, ale to już swoją drogą...
- Trzymaj, golasie - rzuciłem z uśmiechem na ustach.
- Wielkie dzięki - odpowiedział zarumieniony Frank, zabierając ode mnie t-shirt i bokserki. Rumieńce, które czasami pojawiały się na jego policzkach, odejmowały mu lat. Przypominał zawstydzonego szesnastolatka, kompletnie nie wyglądał na swoje dwadzieścia dwa lata.
  Po kilku minutach łazienkowe drzwi otworzyły się ponownie i zaparowanego pomieszczenia wyłonił się brązowooki w moich ubraniach. Moja koszulka wyglądała na nim jak worek, a bokserki za bardzo odstawały od nóg, ale brunet wyglądał doprawdy zabawnie i uroczo.

Czy ty przypadkiem nie za często używasz słowa "uroczy", aby określić tego chłopaka? Jest masa innych słów, a ty uczepiłeś się akurat tego.

O ludzie, bo on był uroczy, no i co ja poradzę? Mimo to, tak, to brzmi odrobinie dziwnie... Ale czy ja sam w sobie nie jestem dziwny? Jestem, jestem cholernie dziwny.
Parsknąłem niekontrolowanym śmiechem.
- No i z czego tu się śmiać? - zapytał, kiedy ja próbowałem nie przewrócić się w tym napadzie rechotu.
- Oj, to nic takiego, Frank, naprawdę - odpowiedziałem, przyglądając się zaróżowionym policzkom chłopaka. Jego twarz przybrała kolor barszczu, przez co jeszcze trudniej było mi powstrzymać swój śmiech.
- To nie moja wina, że masz gdzieniegdzie trochę więcej ciałka niż ja, Gee - odparł zadziornie, ukazując swoje śliczne zęby, białe jak śnieg. Jeszcze raz parsknąłem śmiechem, po czym zatraciłem się w jego uśmiechu. Żaden uśmiech nie sprawiał mi tyle radości, co jego. Był dla mnie nagrodą za wszystko, co dla niego zrobiłem. Nie potrzebowałem nic więcej, chciałem tylko tego, żeby dzięki mnie ten chłopak uśmiechał się zawsze. "Zawsze" to takie wielkie słowo...
- Chciałeś chyba obejrzeć moje prace, co? - zapytałem, kaszląc nerwowo. Nie wiem dlaczego poczułem, że nagle się zawstydziłem.

Trzeba było jeszcze dłużej gapić się na uśmiechniętą twarz Franka, to by ci na pewno pomogło. Jezu, Way, ale z ciebie kretyn...

- No tak, chciałem, fakt - rzekł chłopak. Nareszcie wróciłem na ziemię. - Więc pokaż mi je, nie mogę się już doczekać. - Przestępował niecierpliwie z nogi na nogę. Zachowywał się jak uroczy dzieciak. Cholernie uroczy.

Znowu nadużywasz słowa...

Tak, tak, wiem, do jasnej cholery, wiem! I nic na to nie poradzę.
- No to, w takim razie, chodźmy. - Skinąłem głową, wskazując piętro i po chwili razem wchodziliśmy po schodach prowadzących do mojej sypialni.

niedziela, 27 stycznia 2013

Rozdział 8

 Wiem, że się rzadziej odzywam, przepraszam. I przepraszam też za tempo wstawiania, ale choroba mnie zmogła ponownie. Póki co, daje następny rozdzialik, jest całkiem... przyjemny ;) Zapraszam.




  Słońce już dawno schowało się za linią horyzontu, kiedy razem wracaliśmy z próby, tą samą ścieżką co zawsze, tak dobrze nam znaną, lipową alejką. Było kompletnie ciemno. Drogę oświetlały nam jedynie uliczne latarnie, których z resztą w samym parku było bardzo niewiele. Lubiłem takie spacery w ciemnościach, nawet bardziej niż te w dzień. Ogólnie ciemność jest fascynująca, taka tajemnicza i nieprzewidywalna.
Słabo widziałem twarz mojego towarzysza, ale coś podpowiadało mi, że Frank uśmiechał się od ucha do ucha. Dziś znowu dał prawdziwy popis swoich umiejętności i wszyscy byli z niego bardzo dumni, a w szczególności ja. Był szczęśliwy kiedy z nami grał. Widać było, że na dobre się u nas zaaklimatyzował, tu było jego miejsce i nikt go już nie zastąpi. Nawet gdyby ktoś tego chciał, nie pozwoliłbym na to. Zdążyłem już przyzwyczaić się do obecności tego chłopaka w naszym zespole, bardzo mi ona odpowiadała.
  Szliśmy równym krokiem, co jakiś czas omijając małe zbiorowiska wody na drodze. Cholerny październik! Ciągle padało i padało, nawet w słoneczne dni, jeśli w ogóle się takie jeszcze zdarzały. Kałuże pojawiały się coraz częściej. Nagle ciszę między nami przerwał plusk wody. Zatrzymałem się na chwilę, aby zobaczyć co go wywołało. To był Frank, wskakujący z impetem w jedną z kałuż. Czasami ten chłopak zachowywał się jak pięcioletnie, nadpobudliwe dziecko.
- Kurwa, Frank, co ty najlepszego odwalasz? - krzyknąłem do rozentuzjazmowanego bruneta. Miało to wyjść poważnie, jakby z  wyrzutem, a wyszło, jak zwykle, z wielką dozą uśmiechu. On ciągle sprawia, że się uśmiecham. Nic na to nie poradzę. - Nie dość, że przemoczysz buty, to się przeziębisz! Przecież jest zimno jak cholera! - widząc, jak wielką radość Frank ma z głupiej kałuży, nie potrafiłem zachować powagi w głosie. A on spojrzał na mnie swoimi dużymi oczami, podskoczył do góry i jeszcze raz obficie chlapnął wodą, pokrywając nią przy tym moje nogi.
- Czy ty bierzesz jakieś leki uspokajające, czy mam ci je kupić? - zapytałem, wycierając rękawem nogawki moich spodni. To było na nic, gdyż nie wysuszyło spodni, a tylko zamoczyło rękawy płaszcza.
- Oj, wyluzuj, Gee. No dobra, już przestaję. - Frank popatrzył na mnie z miną zbitego szczeniaczka, po czym zaczął głośno chichotać. Mimo że jego trampki były całkowicie przemoczone, on nie przestawał rechotać. Często zastanawiam się, skąd takie pokłady radości w tym skrzywdzonym przez los chłopaka. Kiedy zobaczyłem go pierwszy raz, wydawał się być inny. Nieco bardziej... poważny? W sumie, nie powinno oceniać się książki po okładce, ale wtedy odniosłem właśnie takie wrażenie. Teraz wiedziałem, że chłopak ma zupełnie inny charakter, który nie jest jednolity. Frank jest zmienną osobą. Często zachowuje się jak dzieciak. Częściej niż sprawia wrażenie zamkniętej w sobie, wstydliwej osoby. Taki też bywa, oczywiście. Ale gdy brązowooki jest radosny, mam świadomość, że to dzięki mnie. Kiedy jestem przy nim i poznaje jego charakter, czuję, że zbliżamy się do siebie coraz bardziej. Ogromnie mnie to cieszy. Może Skurwiel Way nareszcie znajdzie kogoś, kto go zaakceptuje takim, jakim on jest, bez potrzeby zmieniania się. Bo ten chłopak nie musiał się zmieniać, był wyjątkowy. Chociażby teraz, zimno, wiatr piździ po uszach, a on bez żadnego wierzchniego okrycia, w przemoczonych trampkach, skacze i śmieje się szczerze na całe gardło.
- I co teraz zrobisz, głupolu? Przemoczyłeś buty i zachorujesz - powiedziałem, udając nierozbawionego całą sytuacją.  A bawiła, cholernie bawiła.
- Aj tam, błahostkami się przejmujesz. Wyschną kiedyś - odpowiedział chłopak, chichocząc rozkosznie.

Boże, Gerard, czy ty myślisz czasem o czymś innym niż o cudownym, wspaniałym, prześlicznym uśmiechu tego kurduplowatego bruneta?

Szczerze, ostatnimi czasy, rzadko.
- Może znajdę nawet coś na zmianę w moim podręcznym tobołku - dokończył.
Fakt, Frank wszędzie ciągał ze sobą niedużą, podróżną torbę. Jakoś nie zwróciłem na to wcześniej uwagi. Pewnie miał tam kilka koszulek na zmianę, parę spodni, może jeszcze gacie czy coś w tym stylu. Ewentualnie oprócz tego jakąś bluzę, chociaż jeszcze nigdy nie widziałem go w niczym innym, niż tylko w koszulce. To zdecydowanie za mało, żeby o takiej zasranej porze roku mieszkać na ulicy. A było coraz zimniej. Z dnia na dzień słońce nie dość, że świeciło słabiej, to jeszcze szybciej robiło się ciemno. Teraz to już na poważnie bałem się o Franka.
- Chodź, podejdź tu do mnie, durniu - powiedziałem do chłopaka łagodnie, obdarzając go przyjaznym uśmiechem. Emanujący szczęściem Frank zrobił zadziorną minkę i w podskokach do mnie podszedł. Zdjąłem z siebie mój długi szalik z frędzlami i zacząłem powoli obwiązywać go wokół bladej szyi niskiego chłopaka. Był tym czynem wyraźnie zaskoczony. Przestał chichotać i przyglądał się z uwagą mojej twarzy, po czym rzekł nieśmiało:
- Gerard, wcale nie musisz... - zaczął, ale przerwałem mu w połowie zdania.
- Ciiicho. Nic nie mów. Oczywiście, że muszę. Jest za zimno, żebyś hasał sobie w samej koszulce, mój drogi - mówiłem, zdając sobie po chwili sprawę, że to "mój drogi" wyrwało mi się całkowicie mimowolnie. Frank uśmiechał się słabiutko, a na jego blade dotąd policzki, wstąpiły delikatne rumieńce. Zaśmiałem się cicho, dostrzegając to. Widok wywołał u mnie ciepłe, przyjemne uczucie. Kiedy kończyłem wiązać szalik i zabierałem już ręce od chłopaka, niechcący musnąłem palcem jego gładki policzek, co tylko spotęgowało to miłe uczucie ciepła. Policzek Franka był bez żadnych skaz, miękki, ale bardzo zimny. Chłopak marzł, lecz nie chciał albo wstydził się mi o tym powiedzieć. On wielu rzeczy się wstydził.
- Gee, nie wiem jak ci dziękować... Jesteś cudownym przyjacielem. - Frank podniósł głowę i zadarł ją lekko do góry, aby móc spojrzeć mi prosto w oczy. Był niższy, dlatego musiał trzymać głowę trochę zadartą do góry. Jego oczy w kolorze bursztynów mieniły się w słabym świetle latarni. Pogłaskałem go delikatnie po głowie, mówiąc:
- Nie musisz mi w żaden sposób dziękować. Nie chcę, żeby mój przyjaciel marzł.
Często używałem w swoich wypowiedziach skierowanych do niego słowa "przyjaciel", aby zobaczyć, czy reaguje on na nie tak samo jak ja. No i także dla tego, że zdawałem sobie sprawę, iż coraz bliżej nam do stania się prawdziwymi przyjaciółmi. Frank na to słowo zawsze uśmiechał się w zwalający mnie z nóg sposób, co pozwalało mi wyciągać jasne wnioski.
  Szliśmy dalej lipową alejką, powoli zbliżając się do jej końca. Podjąłem już decyzję. Zastanawiałem się nad tym wcześniej i byłem pewien tego, co chcę zrobić. Tym razem nie zostawię mojego przyjaciela na pastwę ulicy. Nie jestem już tym skurwielem, którym byłem jeszcze nie tak dawno. Teraz byłem skurwielem z uczuciami. Brzmi to dziwnie, nie powiem. Byłem pełen takich sprzeczności.
Ustaliśmy na rozstaju naszych dróg, rzucając sobie nawzajem głębokie spojrzenia.
- To co, do następnego razu? - zapytał chłopak, obdarzając mnie swoim uroczym uśmiechem, pomimo tego, że tak na prawdę było mu smutno. Tak jak i mi. Ale zaraz wszystko ulegnie zmianie i nikt już nie będzie smutny.
- Frank, słuchaj, ja... -  zacząłem niepewnie. Miałem świadomość tego, że to, co zaraz powiem, może na zawsze zmienić moje życie, ale bardzo tego chciałem. - Krótko cię znam, ale wiem, że jesteś dla mnie kimś ważnym i chcę dla ciebie dobrze... - czułem, że mój głos załamie się za moment. - Nie mogę pozwolić, żebyś dalej plątał się po ulicy w te okropnie zimne wieczory. Nie mogę znieść tej świadomości, że cierpisz – urwałem, gdyż poczułem zaciskające się na mojej dłoni delikatne, chłodne palce. Podniosłem wzrok, do tej pory wlepiony w ziemię i ujrzałem jego uśmiechniętą twarz. Chciał mnie po prostu uspokoić, widział trud, jaki towarzyszył wypowiadanym przeze mnie słowom. Jego uśmiech koił moje nerwy. Rzadko się czymś denerwuję czy przejmuję, dlatego trudno mi wyjść z tej sytuacji obronną ręką. Sam nie dam rady. Ale on nadal tu jest i przysłuchuje się z uwagą temu, co mówię. Spojrzałem w jego roziskrzone oczy. W te dwa piękne bursztyny. Mimowolnie mocniej ścisnąłem jego drobną dłoń. Całkowicie odruchowo. - Możesz zamieszkać u mnie, jeśli oczywiście wyrazisz na to zgodę. Póki nie znajdziesz sobie jakiegoś własnego miejsca i nie ułożysz jakoś życia… Służę domem, pomocą i czym tylko jeszcze sobie zechcesz, i jak długo zechcesz - skończyłem dukać z wielkim trudem. Nie spuszczałem wzroku z twarzy bruneta. Patrzył na mnie z niedowierzaniem jak w zaczarowane zwierciadło. Spostrzegłem, że jego bursztynowe oczy zaszły łzami, a dolna warga drgała nieznacznie.
- Gerard, ja... - odrzekł niezwykle cicho, niemal szeptem. - Ja nie wiem co powiedzieć... Ty masz swoje życie, nie jestem pewien, czy mogę się w nie tak władować z butami. Po co ci jakiś przybłęda w domu... - mówił chłopak drżącym głosem, nie spuszczając ze mnie wzroku ani na chwilkę. Nie dowierzał, ciągle pragnął dalszych zapewnień o prawdziwości moich słów.
- Ten przybłęda, to mój przyjaciel - odrzekłem, zbliżając się do Franka. Podniosłem dłoń i delikatnym ruchem otarłem łzę, która spływała po jego gładkim policzku. Dreszcz, który niespodziewanie przebiegł po całym moim ciele spowodował, że z moich ust wydobył się cichy syk. Cóż, nie kontroluję pewnych odruchów, jestem tylko człowiekiem. Chłopak podniósł wzrok, pozwalając naszym spojrzeniom spotkać się ponownie. Spoglądając w jego roziskrzone oczy, wyszeptałem:
- Frankie, zabieram cię do siebie i nie protestuj już.
„Frankie” to doprawdy prześliczne zdrobnienie jego imienia. Ale ja, bystrzak, odkryłem je dopiero teraz.
Chłopak bez słowa zbliżył się do mnie. Powoli przyłożył swoją głowę do mojej klatki piersiowej, a ręce splótł na mych plecach. Taki cały we mnie wtulony, nadal dygotał. Nie wiem czy z zimna, czy z jakiegoś innego powodu. Teraz przynajmniej mogłem odwzajemnić ten gest. Objąłem go jedną ręką w okolicy bioder, drugą zaś pogładziłem lekko jego potargane przez wiatr włosy. Głośno wypuściłem powietrze z ust, a ono natychmiast zamieniło się w białą chmurkę, która po chwili całkowicie się rozpłynęła. Poczucie zimna znikało, kiedy byliśmy tak blisko. Czułem szybkie bicie jego serca. Było to dla mnie całkowicie nowe doświadczenie. Serce innego człowieka, bijące tak blisko ciebie... Zdawało się niemal, że byliśmy jakby jedną osobą, czując wzajemnie rytmiczne uderzanie swoich serc. Będę tęsknić za tym uczuciem, kiedy ta chwila przestanie trwać. Słabym głosem, wyszeptałem:
- Frank, nie płacz już, wszystko się ułoży. Nie zostawię cię w potrzebie. Możesz na mnie liczyć, pamiętaj o tym.
Teraz byłem całkowicie przekonany o szczerości swoich słów. Nie musiałem go oszukiwać, bo wiedziałem, że chcę wypełnić każdą obietnicę, jaką mu złożę. To taki niepisany pakt między mną, a moim sumieniem.
Chłopak odkleił się ode mnie powoli i spojrzał mi w oczy wzrokiem przepełnionym nadzieją i wdzięcznością. Jego kąciki ust uniosły się delikatnie. Wyglądał tak bezbronnie, nie mógłbym go takiego zostawić tutaj, czyli praktycznie nigdzie. Bo to nie było miejsce, w którym człowiek może mieszkać. Szkoda, że zdałem sobie z tego sprawę dopiero teraz. Zaopiekuję się tym chłopakiem. Przyrzekam to sobie, choćby nie wiem jak to miało wpłynąć na moje dotychczasowe życie. Z resztą, ono się teraz nie liczy tak jak on.
- Dziękuję... - szepnął cichutko, nie zabierając swoich drobnych dłoni z moich pleców. Chciałbym, żeby zostały tam jak najdłużej. Obdarowywał mnie bezgranicznym ciepłem.
On mnie zmieniał, zmieniał na lepsze.
- Chodźmy już do domu, Frankie – odparłem, wciąż głaszcząc jego włosy, skołtunione i uroczo rozczochrane.
"Do domu". Te słowa musiały zabrzmieć dla niego tak obco...