środa, 16 stycznia 2013

Rozdział 7

 Długo mnie nie było, oj długo... Ale moja choroba powoli odchodzi, tak więc oto wracam do świata żywych i przynoszę Wam nowiutki, jeszcze ciepły rozdział. Jest przeciętny, bardzo przeciętny. Akcja w tym opowiadaniu rozkręca się powoli. Ale się rozkręci, obiecuję. C:
Jeszcze tylko szybkie podziękowania dla mojej autokorekty, wielkie joł dla Eleny.
Czytajcie i komentujcie, smacznego. C;


- Frank! Ej, tutaj jestem! - krzyczałem na całe gardło przed wejściem do parku. Dzisiaj znowu było tam mnóstwo ludzi. Denerwowało mnie to. Łażą tylko po to, żeby mnie wkurwiać i tarasować drogę bez wyraźnego celu. Nie cierpię takich ludzkich gromad, przemieszczających się leniwie z miejsca na miejsce, okropność. Ja prawie zawsze chodziłem wszędzie sam.

A zastanawiałeś się czasem dlaczego, Gerardzie Skurwielu?


Po prostu nikogo nie lubiłem na tyle, aby móc się z nim wybrać na spacer po mieście.

Albo nikt na tyle nie lubił ciebie...

Och, no już bez przesady...
Czasami, sporadycznie, ale bywało, że ktoś mi towarzyszył.
Frank dreptał zagubiony nieopodal kiosku, najprawdopodobniej wypatrując mnie w tym cholernym tłumie. Błądził gdzieś wzrokiem, szukając znajomej twarzy. Krzyknąłem jeszcze raz:
- Frank, tutaj! Za tobą! Odwróć się, do ciężkiej cholery! - Chłopak wreszcie usłyszał mój głos, przebijający się przez zbiorowisko ludzi. Odwrócił się, a kiedy tylko mnie ujrzał, uśmiechnął się promieniście. W tym uśmiechu zobaczyłem wszystko. To był właśnie cały on. Kiedy się nie uśmiechał, nie był sobą. A przynajmniej nie tym chłopakiem, na którym tak mi zależało.
No bo był moim przyjacielem, no nie? A przynajmniej zaczynał nim być.
Machnął ręką dając znak, że mnie widzi i szybkim, zdecydowanym krokiem zaczął zmierzać w moim kierunku. Przepychał się przez zbity tłum, tak bardzo się cieszył, że nareszcie widzi kogoś znajomego, kogoś z kim może szczerze porozmawiać, pośmiać się i miło spędzić czas. Należało mu się to, chciałem, żeby przy mnie zapominał o swoich nieszczęściach i czuł, że nadal jest w stanie wszystko zmienić i żyć tak, jak tego chce.
- Hej, Gee! - powiedział radośnie. "Gee", jak fajnie to zabrzmiało. Lubiłem, gdy ktoś mnie tak nazywał, choć rzadko to słyszałem. Mama mnie tak nazywała, bardzo dawno temu. - O rany, jak super, że już jesteś. Przez chwilę myślałem, że nie przyjdziesz. - Frank mówił bardzo szybko, a jego bursztynowe oczy błyszczały ze szczęścia - Ale w końcu jesteś. To super! - Chłopak ciągle uśmiechał się szeroko. Patrzyłem na niego i aż nie mogłem się nadziwić, skąd w tym niskim człowieczku tyle radości. A z czego się cieszył? Ze spotkania ze mną. To ja byłem tym jego powodem do ciągłej radości. Mając tą świadomość, nie potrafiłem być obojętny na okazywane przez Franka szczęście i uśmiech gościł na mojej twarzy praktycznie bez przerwy. Ja byłem jego radością, a on moją,stąd ten ciągly uśmiech. A ja w dodatku uwielbiam, kiedy ten chłopak się śmieje.

Doprawdy, skurwielu? Nie uważasz, że brzmi to trochę dziwnie?


Może odrobinę... Ale taka jest prawda, więc po co mam się oszukiwać?

Wiesz, czasem powinieneś się oszukiwać, chociażby, żeby nie zwariować...

Sam siebie nie rozumiem, naprawdę...
- Jejku, Frank, spokojnie. Tak, już jestem. Przestań skakać jak postrzelony - powiedziałem do uradowanego bruneta, nadal nie mogąc powstrzymać się od szerokiego uśmiechu. Dzięki Frankowi uśmiecham się  znacznie częściej. To jedna z najwspanialszych zmian w moim życiu.
Zmiany. W moim życiu... To nadal brzmi niezwykle.
- Dobra, już jestem spokojny. Zobacz, stoję w miejscu! - Dalej mówił chłopak, szczerząc się do mnie rozbrajająco. Cholera, przez to, że on ciągle się tak chichra, nie mogę się skupić...
- Chyba nie spóźniłem się aż tak bardzo? - spytałem.
- Nie, nie przejmuj się, długo nie czekałem. Ale na spotkanie cieszyłem się od samego rana. Wiedziałem, że to będzie fajny dzień! Jej, Gee, ja należę do zespołu! Dzięki tobie! - Frank znów mówił bardzo głośno, niemal krzyczał z podekscytowania. Ludzie, którzy przechodzili obok, rzucali nam dziwaczne spojrzenia. No trudno. I tak jestem postrzegany jako skurwiel, miano świra chyba mi nie zaszkodzi.
Ten chłopak to prawdziwa mieszanka emocji, raz tajemniczy, skryty i zawstydzony, raz rozgadany i roześmiany. Dużo można się po nim spodziewać, tak podejrzewam. Teraz skakał i chichotał jak wariat i nagle, zupełnie niespodziewanie, mocno mnie przytulił. Objął mnie całego, ściskając przy tym moje ręce w taki sposób, że nawet nie byłem w stanie odwzajemnić tego przemiłego, spontanicznego gestu. Splótł swoje dłonie na moich plecach z całych sił, gnieżdżących się gdzieś w głębi jego wątłego ciałka. Nie mogłem nawet drgnąć, bo chłopak uniemożliwił mi jakikolwiek ruch. Jego głowa przylgnęła do mojego torsu. Wybiegłem z domu w tak szybkim tempie, że nawet nie zdążyłem zapiąć płaszcza i w efekcie czułem oddech Franka, bardzo ciepły, przebijający się przez moją cienką koszulę. W jednej chwili poczułem się taki potrzebny, niesamowite uczucie. Świadomość tego, że ktoś cię potrzebuje, była mi jak dotąd zupełnie obca. Tymczasem niski brunet podniósł mnie i zakręcił się dwa razy, a ja wybuchnąłem głośnym śmiechem. Nikt mnie chyba nigdy nie podniósł od tak, po prostu. Zdawałem sobie sprawę z tego, iż nie jestem najszczuplejszą osobą jaką znam, ale dla niego najwyraźniej nie stanowiło to żadnego problemu. Nie byłem w stanie powstrzymać mojego rechotu, choćbym nie wiem jak bardzo chciał. Ten chłopak jest niezwykły we wszystkim co robi.
- Frank, postaw mnie już, ty świrze. Ludzie patrzą się na nas jak na uciekinierów z zakładu psychiatrycznego - mówiłem, próbując zachować choć odrobinę powagi, ale wychodziło mi to niezwykle marnie. Moje serce biło szybciej niż zwykle. To pewnie z tej ogromnej radości...
Bursztynooki chłopak uwolnił mnie ze swojego uścisku, ale ja nadal czułem przyjemne ciepło, które zostawiły na mnie jego chude, wytatuowane ręce i gorący oddech.

Gerard, ciepło ci przez tego chłopaka. Opanuj się, zacznij trzeźwo myśleć.

Moje myśli czasem bywają nie do zniesienia. Tak jak cały ja.
 - Przepraszam, Gee, przepraszam, już się uspokajam ja po prostu... - mówił, teraz lekko zawstydzony, brunet. Ciągle odgarniał niesforne kosmyki włosów z czoła. Po chwili jednak znowu zachichotał. Kiedy Frank się śmiał, sprawiał wrażenie małego dziecka, które pierwszy raz jest w wesołym miasteczku i widzi watę cukrową. Chichotał dokładnie jak takie urocze dziecko.
- Nie masz za co przepraszać, tylko uspokój się już trochę, bo chcę ci coś dać - powiedziałem z zadowoleniem i wyjąłem ze swojej czarnej torby spory termos z gorącą kawą i torebkę z dwiema kanapkami. - Trzymaj, to dla ciebie - rzekłem z uśmiechem na ustach, wpatrując się w bursztynowe oczy chłopaka. Były jasne, duże i, nie ma co ukrywać, cholernie piękne. Tak, przyznałem, że oczy tego chłopaka mi się podobają, wielkie rzeczy... Oczy pani ekspedientki z pobliskiego warzywniaka też mi się podobają, gdyż mają niezwykle jasny odcień zieleni, a to przecież nic nie znaczy.
- To dla mnie? Serio? O ja cię, super jesteś, wiesz? - odrzekł rozpromieniony brunet, przyjmując ode mnie podarunek. Ciągle spoglądał mi prosto w oczy, śmiejąc się równocześnie.
- No jasne, że wiem - rzuciłem mu swój zadziorny uśmieszek i poklepałem go po plecach. Frank znowu miał na sobie tylko koszulkę. A było na prawdę wietrznie. Przez cienką bluzkę chłopaka wyczułem jego wystający kręgosłup. Brunet był chudy niczym szkielet, a na dodatek niski. Sprawiał wrażenie kruszynki, dosłownie. Cholernie delikatnej, kurewsko niewinnej kruszynki. Przy takich gabarytach, spanie na ulicy kompletnie mu nie służy. Coraz bardziej zaczynałem się o niego martwić. Na dodatek nie ma kasy na jedzenie, a przy takiej pogodzie trzeba jeść więcej. No ale z czego on żył? Z dobroci innych ludzi. A powiedzmy sobie szczerze - w dzisiejszych czasach trudno o bezinteresowną dobroć. O dziwo, to ja ją dla tego chłopaka ofiarowywałem, nie chcąc nic w zamian. Wystarczył mi widok jego uśmiechniętej twarzy, to była dla mnie nagroda.

 Niesamowite, to skurwiele też mają uczucia?

Z czasem zaczynają je mieć, potrzeba tylko swojego rodzaju impulsu...
- Chodź, usiądziemy na ławce. Spokojnie sobie zjesz i napijesz się gorącej kawy, a zaraz potem spadamy na próbę - powiedziałem, a Frank tylko z zadowoleniem kiwnął głową. Jego kąciki ust uniosły się w geście subtelnego, dziękczynnego uśmiechu. Ślicznego uśmiechu.

Dobra, Gerard, skończ ciągle myśleć o uśmiechu tego chłopaka, do kurwy nędzy...


 Zmierzaliśmy w kierunku najbliższej ławki. Była ona mocno obdarta z farby i przysypana wilgotnymi liśćmi lipy. Odgarnąłem je szybko, po czym usiedliśmy spokojnie. Frank z apetytem zajadał pierwszą z kanapek, upijając co chwila łyk wciąż gorącej kawy, a ja spoglądałem na niego zadowolony, z głupim uśmieszkiem na twarzy.
- Gełałd... - powiedział chłopak z buzią pełną chleba i masła orzechowego. Parsknąłem śmiechem.
- Słucham, panie głodny? - odpowiedziałem, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Zapominam się z tym trochę. Czasem, kiedy wpatruję się w jego twarz dłuższą chwilę, czas jakby staje w miejscu.
- Wiesz... - Przełknął, po czym mówił dalej - Twoje kanapki są takie zajebiste! - wykrzyczał rozentuzjazmowany, uśmiechając się przy tym szeroko. Zacząłem głośno chichotać, a po chwili odrzekłem:
- Frank, daj spokój. To tylko kanapka z masłem orzechowym, nic specjalnego.
- Dawno nie jadłem czegoś równie pysznego. Dziękuję, przyjacielu - odpowiedział chłopak, spoglądając mi głęboko w oczy. Był całkowicie poważny w tym momencie. Te "przyjacielu" dźwięczało mi przyjemnie w głowie, jakby odbijało się w niej echem. Frank pewnie dawno nie jadł nic, co można by nazwać normalnym jedzeniem i te kanapki, z pozoru nic wielkiego, były dla niego prawdziwą ucztą królów. Przeżuwał jeszcze chwilę, po czym napił się parującej kawy. Mruknął z zadowoleniem, a ja patrzyłem jaką radość daje mu kawa. Zupełnie jak mi. Zauważyłem już wcześniej, że łączy nas mnóstwo rzeczy. Obaj uwielbialiśmy muzykę, w dodatku te same zespoły. Kiedyś ja również próbowałem grać na gitarze, jednakże okazałem się być mało pojętnym uczniem i zostawiłem to w cholerę. Nie potrafiłem nawet zagrać kilku akordów, żeby się z tryliard razy przy tym nie pomylić. Bądź co bądź, uczyłem się sam. Pomagał mi tylko Mikey, dla którego gra na gitarze to była pestka. Potrafił grać na gitarze i basowej i tej normalnej. Ale czego ja mogłem się spodziewać po nauce, która wyglądała mniej więcej tak: "Mikey, czy to jest akord?" I tu padał jakiś niezidentyfikowany brzdęk. "Nie, przygłupie. To nie jest akord" - wieczna odpowiedź mojego kochanego brata. Mimo wszystko, nadal miałem sentyment do tego instrumentu.
- Nie masz za co dziękować. Potrzebujesz tego, przyjacielu - odrzekłem, specjalnie wplatając "przyjacielu" w moją odpowiedź. Ten wyraz brzmiał przyjemnie nawet w ustach takiego skurwiela, jak ja. Chłopak odwrócił się w moją stronę, po czym obdarzył mnie pięknym, szczerym uśmiechem. To najlepszy sposób podziękowania za miłe słowa. On wyglądał tak... rozczulająco. Nie mogłem się powstrzymać i zmierzwiłem dłonią jego i tak już rozczochrane, ciemne, przydługie włosy.
 Bez słowa wstaliśmy z ławki i powolnym krokiem przemierzaliśmy parkową alejkę. Teraz chciałbym, aby ta betonowa ścieżka miała kilka kilometrów.

4 komentarze:

  1. Od początku do końca przeczytałam ten rozdział z wielkim uśmiechem na ustach :-) Według mnie to było naprawdę bardzo fajne. Rany, wiesz że lubię ten twój styl pisania? Śiwetnie pisesz. Naprawdę.
    Mam nadzieję, że teraz, jak choroba cię opuszcza, przyjdzie do ciebie wena i czas, dzięki czemu będziesz mogła pisać dalej i rozkręcić opowieść.
    Czekam na więcej!
    Anonim

    OdpowiedzUsuń
  2. ;-; Cóż mam napisać... piękna codzienność :> Ich przyjaźń rozkwita, kto wie kiedy zajdzie coś więcej : 3

    OdpowiedzUsuń
  3. Aw, Night, to jest cudowne!
    I te przemyślenia Gerarda. Zawsze tak pozytywnie mnie rozwalają! :D

    PS Już widzę siebie za jakiś czas: 'Czy to jest akord?' 'Nie, idiotko, to nie jest akord' :DD

    Życzę weny i pozdrawiam, luna.

    OdpowiedzUsuń
  4. "Czy to jest akord"... kultowa zabawa, którą kochasz mnie denerwować! ;D Rozdział jak zawsze zajebisty, podsyłaj następne do poprawki. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń