Witam.
Nie mam pojęcia, co ja właściwie robię.
Nie łudzę się, że ktokolwiek to przeczyta oraz od razu mówię, nie łudźcie się, że będę te opowiadanie kontynuowała.
Wena opuściła mnie na dobre po pewnym traumatycznym wydarzeniu, mającym miejsce pod koniec marca tego roku. Chyba dla całej MCRmy był to niewyobrażalnie bolesny cios, więc daruję sobie ględzenie na ten temat.
Chodzi mi po prostu o to, że porzuciłam swojego bloga dokładnie przez to, co się wtedy stało, za co nie przepraszam. To opowiadanie przestało mieć sens. Ale w ostatnim czasie, pewna zajebista osoba zaczęła mnie męczyć, żebym wzięła dupsko w troki i coś napisała. Gdyby nie ona, nie byłoby tego rozdziału.
Chciałam się po prostu sprawdzić, czy jeszcze potrafię coś możliwego napisać. Można powiedzieć, że chciałam zrealizować pewien scenariusz, który był z tym rozdziałem związany. Ten rozdział jest wyjątkowy, popierdolony i niedojebany. Pisałam go pod wpływem kawy pitej o 1:00 w nocy. Nie wiem, czy komukolwiek się spodoba. Jeżeli ktoś ma ochotę, może go skomentować i powiedzieć, czy chce mu się czytać ten szajs dalej. Jeżeli tak, to kto wie, może nie do końca to zostawię? Może rzeczywiście wezmę się za to?
Na koniec lecą podziękowania dla Grzywy, dzięki której to coś w ogóle się tu znalazło. Męcz mnie dalej, może coś dobrego z tego wyjdzie XD
No, jeżeli ktoś przebrnął przez to sranie w banie i ma ochotę tonąć w wytworach mojego umysłu dalej, zapraszam do lektury.
Nie wiadomo kiedy, październik się
skończył. Ani się obejrzeliśmy, a mieliśmy już ostatni dzień miesiąca. Ten czas
wniósł do mojego życia naprawdę wiele. Nie wiem dokładnie, na których nowych
wartościach mam skupić się najbardziej, ani która z nich wszystkich jest
najbardziej istotna, ale chyba w gruncie rzeczy liczą się po prostu ogólnie pojęte zmiany. Chaos - mnóstwo mu zawdzięczam. Odpowiedzialność - czyni ze mnie
kogoś lepszego. Mógłbym tak wymieniać, ale to raczej zbędne. Skupić należy się
na tym, że jest po prostu jaśniej. Różnie można pojmować to słowo, ale ja mam
własną definicję, którą zachowam dla siebie.
Pogoda się
popsuła, to chyba jedyna negatywna rzecz w tym wszystkim, co się wydarzyło. Od
tygodnia cały czas padało i wiał cholernie zimny wiatr, który przeszywał cię na
wskroś swoim lodowatym powiewem, wydmuchując z ciała resztki zachowanego
wcześniej ciepła, wyniesionego z domu, czy kawiarni. Rzadko opuszczaliśmy nasze
miejsce zamieszkania, no chyba, że było to niezwykle konieczne. Odwołaliśmy sporo
prób, gdyż często lało tak mocno, że najlepszy parasol nie zdawał się na nic. A
ja chrzanię zapieprzanie w takie ulewy przez miasto i marnowanie mojej
ulubionej jesionki. Ale to dobrze, miałem czas na dokończenie obrazu. I po
wielu dniach harówki nad nim, zarywanych nocach i hektolitrach wypitej kawy,
był on ukończony. Poświęciłem temu pejzażowi tak mnóstwo czasu, że rzadko kiedy
miałem wolną chwilę, aby spędzić ją wspólnie z Frankiem. Ubolewałem nad tym
niemiłosiernie. Chłopak często snuł się po mieszkaniu, niemrawo stawiając nogę
za nogą. Robił sobie kawę, albo wyciągał piwo z lodówki, po czym siadał przed
telewizorem i wgapiał się w niego tak długo, aż nie zmorzył go sen. Kiedy już
spał, ja patrzyłem na niego z politowaniem, zabierałem od niego pustą puszkę,
czy kubek, dawno spoczywający już na dywanie, przykrywałem go kocem i wracałem
do pracy. No bo co innego mogłem zrobić? Ale nieważne. To wszystko jest
nieważne, bo miałem zamiar mu to wynagrodzić, już niebawem.
Tegoroczne
Halloween wypadało w środę. Niby nie robiło to żadnej różnicy, ale nie dość, że
nienawidziłem bachorów, robiących tego dnia wielki ambaras o cukierki, to
podwójnie nienawidziłem, kiedy coś takiego działo się w środku tygodnia.
Wówczas powinienem w spokoju siedzieć nad jakimś szkicem czy malowidłem, a nie
bawić się w rozdającego słodycze, radującego się wspaniałym, narodowym świętem
amerykańskiego obywatela, bez żadnych zmartwień, bo przecież to taki wspaniały
kraj… Już około godziny 16 mój dom był atakowany przez przebranych za wróżki,
wampiry, zombie czy inne dziwadła najeźdźców, których głównym i jedynym celem
było pozyskanie czegoś, co da im siły do dalszych grabieży pobliskich domostw,
czyli batoników, landrynek, czekolady, lizaków i żelków.
Moja irytacja chyba sięgnęła zenitu, ale już się uspokajam.
Lubiłem Halloween za specyficzny klimat, który wokół siebie
roztaczało. Nie łażące od domu do domu gnidy, z wiecznym uśmieszkiem na ustach
i diabłem za skórą, tylko wspomnienia i historie, wiążące się z tym świętem.
Pamiętałem, że w moim rodzinnym domu na Halloween mama pozwalała mi wypożyczyć
jeden horror z pobliskiej wypożyczalni kaset video. To była moja największa
atrakcja tego dnia, na którą czekałem można powiedzieć cały rok. Nie jakieś tam
słodycze, i tak miałem nadwagę jako dzieciak, a wcale się słodkościami nie
zajadałem.
Bo nie mieliśmy na to pieniędzy, ale to swoją drogą.
Zamykałem się wtedy w pokoju całkowicie sam, aby jeszcze
bardziej poczuć dreszczyk emocji, towarzyszący mi tego dnia od samego rana.
Bałem się jak cholera, w pewnych momentach miałem ochotę krzyczeć, ale
powstrzymywałem się, zagryzając kawałek bluzki, czy chowając twarz w poduszkę.
Wypożyczałem same filmy klasy B, prawdziwe badziewia, ale każdy w moim wieku
wtedy się tym zachwycał. Ja dodatkowo potem robiłem przeróżne rysunki i
komiksy, w których przedstawiałem postacie z danego horroru w zupełnie innych
rolach, niż odgrywały wcześniej. Wilkołak był, dajmy na to, pielęgniarką, a
zombie panią z okienka kasy biletowej na dworcu. Strasznie mnie to śmieszyło, ale
za to inni uznawali, że jestem popieprzony. Do dziś nie mam pojęcia czemu.
Słowem – Halloween jest jednocześnie fajnym i kurewsko
irytującym świętem.
Około godziny
20 zaczęło padać i zerwał się ten przeklęty, urywający głowy wiatr. Wszystkie
dzieciaki uciekły do domów. No, przynajmniej jeden plus. Byłem pewien, że tego
wieczoru już żaden mały, idiotycznie ubrany gówniarz nie zapuka do moich drzwi.
Doskonała okazja, by spędzić trochę czasu z pewnym niskim, brązowookim
chłopakiem, dzielącym wraz ze mną miejsce zamieszkania. On tego dnia był nie
tylko znudzony, ale sprawiał wrażenie wręcz przygnębionego i nieobecnego.
Chodził zamyślony, wcale się nie uśmiechał. Tylko siadał na szerokim parapecie
w salonie i patrzył przez okno na szarą ulicę i pozbawione liści drzewa, które
z każdym podmuchem wiatru niemal dotykały ziemi. Przypominały wystające z
ziemi, kościste dłonie pokryte jakimś dziwnym, zielonoszarawym szlamem. W końcu
do niego podszedłem. Kiedy brunet mnie zauważył, zadarł lekko głowę i zmusił
się do niewyraźnego uśmiechu. Zrobiło mi się niewyobrażalnie smutno, bo
widziałem, że stara się nie dawać po sobie poznać, że coś jest nie tak i chować
się za płachtą sztucznej radości.
Może po prostu nie chce z tobą rozmawiać i
próbuje cię zbyć? Olewałeś go przez tak długi czas…
Wcale nie olewałem, nie miałem po prostu czasu. Przecież
pracowałem, on to doskonale wiedział.
Wiedzieć, to i wiedział, ale na pewno było mu
przykro, kiedy widział, że kompletnie nie zwracasz na niego uwagi. Tak tylko
mówię, nie, żeby coś…
Próbujesz mnie wpędzić w poczucie winy, tak?
Sam się w nie wpędzasz, kretynie w firmowej
jesionce. Tak na marginesie, wyglądasz w niej jak pacan z targu.
Teraz to przegiąłeś, wyglądam w niej bardzo twarzowo!
Kto ci to powiedział? Babka z pobliskiego
warzywniaka? Mama?
Dobra, po prostu cię zignoruję, cześć.
- Wszystko w porządku? – zapytałem, siadając naprzeciwko
niego. Podkulił nogi i oparł brodę na kolanach.
- Tak mi się wydaję. – Odpowiedział, nie patrząc na mnie.
Już po tym mogłem poznać, że kłamie.
- Daj spokój, nie baw się ze mną. Przecież widzę, że coś z
tobą nie tak. – spojrzał na mnie smutnymi oczami i westchnął. Przeczesał dłonią
włosy i ponownie zaczął wpatrywać się w ulicę, bombardowaną przez strugi
deszczu. Nie chciał rozmawiać, ale niestety, muszę dowiedzieć się, co jest
grane, inaczej nie zaznam wewnętrznego spokoju.
- Wiesz, Gerard… To nic wielkiego. Jakaś taka… No wiesz,
sezonowa deprecha, coś w tym rodzaju. Doskonale wiesz, o czym mówię, jesteś
artystą. - rzekł, nie odrywając oczu od okna. Wzruszył ramionami. No ładnie,
teraz doskonale widzę, że próbuje mnie zbyć, jak nic. Głośno kaszlnąłem, aby
zwrócić na siebie jego uwagę.
- Tak, tak. A teraz mów prawdę. Nie odejdę z tego miejsca
nawet na krok, dopóki nie usłyszę prawdziwej odpowiedzi. – skrzyżowałem ręce na
piersiach, aby jeszcze bardziej zaznaczyć, że nigdzie się stąd nie ruszam.
Frank utkwił wzrok w swoich stopach, aby potem przenieść go na mnie. Oparł
głowę o szybę, po czym rzekł:
- Tak się dziwnie
składa, że mam dziś urodziny – przewrócił oczami – pierwsze urodziny, które
spędzam będąc włóczęgą. Targa mną coś dziwnego, sam nie mam pojęcia co. Nie
wiem, czy mam być smutny, czy się cieszyć, nic już nie wiem. Dlatego pozostało
mi rozmyślać. Wiesz, takie „Co by było gdyby…”. Ale widzę, że nic dobrego z
tego nie ma i tylko tonę w cholernym dole, wypełnionym wspomnieniami. Minął
kolejny rok mojego spierdolonego życia, to chyba tyle. – powiedział, po czym
ponownie odwrócił się, aby wyjrzeć przez okno. Nadal lało, chyba nawet jeszcze mocnej,
niż dwie minuty temu. A ja zamarłem. Kompletnie nie wiedziałem, w jaki sposób
mam zacząć moją odpowiedź. Głupie uczucie, kiedy wiesz, że jesteś w takiej
sytuacji, że twoje słowa na nic się nie zdadzą. Choćbyś nie wiem jak bardzo się
starał, będą tylko pustą paplaniną.
- Frank, ja… -
zacząłem swoje dukanie. – Nie miałem pojęcia, nie wiedziałem… Nigdy nie
wspominałeś, kiedy masz urodziny i ja…
- Wiem, przecież
wiem. – przerwał mi. – Skąd miałeś wiedzieć? Nigdy o tym nie mówiłem, uznawałem
to za coś totalnie zbędnego. Nie chodzi o to, że są moje urodziny, tylko o to,
co za tym idzie. Lata lecą, świat nie czeka, ja nadal jestem tym samym
nieudacznikiem i nic w życiu nie osiągnę. – przerwał i spojrzał mi w oczy, a
kiedy zobaczył, że nadal jestem lekko skołowany, położył mi rękę na ramieniu i
mówił dalej. – Ty i tak dałeś mi więcej, niż dostałem przez te 22 lata. I
przyznajmy szczerze, kompletnie na to nie zasługuję.
Przygniótł mnie jeszcze bardziej.
Cholera, no co ja mam powiedzieć? „Tak, masz rację Frank,
ale spoko, nie musisz dziękować, wiem, że jestem zajebisty, swoją drogą,
wszystkiego najlepszego.” Taka odpowiedź odpada, ale nie jestem w stanie
powiedzieć teraz nic mądrego. Żadne rozwlekłe, pełne drugiego dna i filozofii
gadki profesora Way’a też nie wchodzą w grę. Więc co, pozostało mi siedzenie na
dupsku i kiwanie głową? Świetnie.
Już tyle razy robiłeś z siebie idiotę, że jeden raz w tą czy w tamtą
nie zrobi różnicy.
Pewnie, jeszcze by tego brakowało, żebym się z tobą zgodził.
- Posłuchaj mnie. – zebrałem się w końcu w sobie. – Mam w
dupie to, jakie było twoje życie, zanim cię poznałem. A wiesz dlaczego? Bo
wiem, że ty też chcesz wymazać to z pamięci, więc staram się ci w tym pomóc.
Może i w poprzednim życiu byłeś nieudacznikiem, ale czy ze swojej winy? Nie.
Żyłeś w szambie przyjacielu, dopiero co stamtąd wychodzisz. A ja tu jestem, bo
zależy mi na tym, żeby ci się udało. Zatem proszę, zrób mi tę przyjemność i nie
mów, że nic nie osiągniesz, bo dobijasz tym nie tylko siebie, ale głównie mnie.
Bo ja tu jestem, bo ja tu będę, dopóki tylko będziesz tego chciał, dopóki nie
powiesz, że już mnie nie potrzebujesz, że już wiesz, co chcesz robić, gdzie i z
kim. A póki co, życzę ci wszystkiego, kurwa, najlepszego. – przytuliłem go tak
niespodziewanie, że Frank aż zadrżał. Cały był w moim żelaznym uścisku, nie
mógł nawet podnieść swoich rąk. A ja nie zauważyłem, kiedy po policzku zaczęła
spływać mi pojedyncza łza.
Czasem staram się ciebie zrozumieć. I staram się, i staram, i wiesz co?
Gówno z tego wychodzi.
- Yyy, Gerry,
zgniatasz mnie i moje narządy wewnętrzne… - wykrztusił chłopak, a ja się
opamiętałem i w końcu go puściłem. Nie mam pojęcia, czemu to zrobiłem. Nadmiar
emocji robi swoje. Brunet popatrzył na mnie jak na wariata. – Ty płaczesz? –
szybko wytarłem tą jedną, feralną łzę.
- Niee, no gdzie tam.
– machnąłem ręką. Frankie uśmiechnął się i czule pogłaskał mnie po potarganych
włosach.
- Nie wiem co ci
strzeliło do głowy, ale wiedz, że już mi lepiej. Dziękuję. – tym razem to on
mnie objął, ale zrobił to bardzo ostrożnie i delikatnie. Trwało to krótką
chwilę, ale zdążyłem zaciągnąć się zapachem jego włosów.
Obłęd.
Odsunął się ode mnie i uśmiechnął się, w ten sposób, który
tak uwielbiałem. Całkowicie szczery, niczym niewymuszony. Wtem coś przyszło mi
do głowy.
- Kurde, w sumie, to
mam coś dla ciebie. Miałem to pokazać już jakiś czas temu, ale jakoś wyleciało
mi z głowy. Chyba nadszedł odpowiedni moment. – powiedziałem, zeskakując z
parapetu.
- Coś ty znowu
najlepszego wymyślił? – spytał podekscytowany.
- Zobaczysz! –
krzyknąłem, wbiegając po schodach. Jak burza wpadłem do sypialni, po czym
zabrałem z niej niedawno ukończony obraz. W sumie, to dobrze, że jednak nie
pokazałem go Frankowi wcześniej. Dzisiejsza okazja jest wręcz idealna. Zbiegłem
na dół, a kiedy brunet mnie ujrzał, jak oparzony zeskoczył z parapetu.
- Stój, gdzie stoisz,
ani drgnij. – rzekłem pozornie groźnym tonem. Chłopak zatrzymał się i stał z
szerokim uśmiechem na ustach, co chwila przystępując z nogi na nogę. Pingwiny
na wybiegu w zoo, które widzą, że za chwilę ktoś rzuci im jakąś pyszną rybkę,
zachowują się i wyglądają dokładnie tak samo, jak on w tym momencie. Podszedłem
do niego powoli, za plecami chowałem duże płótno. – Pamiętasz, jak bardzo byłem
pogrążony w pracy nad ostatnim pejzażem? Wspominałem, że czegoś mu brakuje.
Cóż, po tygodniach męczarni, ten brakujący element został odnaleziony i teraz
uważam, że obraz jest w pełni ukończony. Chciałbyś go może ocenić? – spytałem
zadziornie.
- Dureń z ciebie –
zaśmiał się – pokazuj to, ale mi to migiem. – podskoczył. Wyciągnąłem wcześniej
skrywany za plecami obraz i podniosłem go, aby mój niezbyt wysoki przyjaciel
mógł obejrzeć go jak najdokładniej. Kiedy Frank zobaczył moją pracę, zamarł.
Najpierw po prostu stał z szeroko otwartymi oczami, a potem odruchowo przyłożył
dłoń do lekko rozchylonych z zaskoczenia ust. Stał jak słup, nie wykazując
żadnych czynności życiowych przez kilka sekund.
- O Jezusie, czy to…
- dukał zszokowany. – Mogę to potrzymać?
- Jasne. – ostrożnie
podałem mu obraz, a brunet usiadł na parapecie, kładąc sobie płótno na
kolanach. Ostrożnie przejechał po nim swoją wytatuowaną dłonią.
- Gerard… Ale
przecież… Ten chłopak z gitarą, tu pod drzewem – wskazał palcem pewien punkt na
pejzażu, jakby dalej nie dowierzał.
- Tak, to ty. –
usiadłem obok niego. Nasze nogi zwisały z parapetu. Z tą różnicą, że moje
dotykały podłogi, Franka zaś radośnie podrygiwały w powietrzu.
- Ale kiedy mówiłeś,
że czegoś tu brakuje, sądziłem, że masz na myśli coś spektakularnego,
oryginalnego, niezwykłego. Coś, co uczyni ten obraz wyjątkowym. – popatrzył mi
w oczy, doszukując się w nich jakiegoś wyjaśnienia. Obdarzyłem go łagodnym,
ciepłym spojrzeniem i skinąłem głową.
- Toteż i tak
zrobiłem. – powiedziałem krótko i bez ogródek.
Brawo.
Nie, na serio, brawo. Jeszcze mu może powiedz, że ślicznie dziś wygląda, czy
coś w tym stylu.
Jestem z nim po prostu szczery, w
czym ty kurwa mać widzisz problem?!
Ja widzę
problem? To ty właśnie go zauważyłeś.
Zwariuję, przysięgam.
- Ale… - zaczął zagubiony Frank - Ale ja,
serio? Ja w twoim mniemaniu właśnie taki jestem?
- Nie w moim mniemaniu. Po prostu, taki
jesteś. Szukałem czegoś wyjątkowego w różnych źródłach, starałem się
udoskonalić ten obraz na mnóstwo sposobów. Zmianą techniki pracy, czy
perspektywy, dodając najdziwaczniejsze elementy. Pierwowzorem osoby siedzącej
pod drzewem był anioł. Ale kiedy doszedłem do momentu, kiedy miałem dorysowywać
mu skrzydła spostrzegłem, że mimowolnie ów anioł ma twoją twarz. Widzisz?
Podświadomie cały czas to właśnie ty miałeś być tym wyjątkowym elementem, tylko
potrzebowałem czasu, żeby to zauważyć. Zrezygnowałem ze skrzydeł, zastąpiła je
gitara. I oto ty. – objąłem go ramieniem. – Przepraszam, jeżeli to jest w jakiś
sposób dla ciebie niezręczne, ja po prostu chciałem być w zgodzie ze swoim
zmysłem artysty. – zaśmiałem się nerwowo i poczułem, że zaczyna mi się robić
straszliwie gorąco. Może przesadziłem?
- Gerard… Ty
popierdolona osobo. – tym razem obaj się zaśmialiśmy. – Jestem dla ciebie…
Aniołem? Bez żadnych wad? Wyjątkowym, jedynym? – przeszył mnie swoim
spojrzeniem. Czułem się bezradny, ogłupiony. I sam sobie to zgotowałem. A teraz
wbiegłem w jakiś pieprzony zaułek, bez wyjścia, przede mną ściana, za mną horda
groźnych psów. Mogę jedynie błagać o wybawienie. Ujął moją roztrzęsioną dłoń.
Przeszedł mnie dreszcz.
- Nie masz skrzydeł,
nie zawsze postępujesz właściwie. Nie wiesz, co to niebo, nie pochodzisz stamtąd.
Ale sprawiasz, że ja mogę zaznać dobroci, wprowadzasz ją w moje życie i nie
chcesz nic w zamian. To chyba najbardziej pasuje do anioła. – mówiłem, ale tak
naprawdę nie analizowałem swoich słów. Wypowiadałem je automatycznie, jakbym
już dawno temu je sobie przygotował, a one teraz wyfruwają z moich ust bez
żadnych wątpliwości. Nie wiedziałem, co chcę powiedzieć, ale najwidoczniej moja
podświadomość wiedziała to doskonale.
Nagle wszystko utonęło w ciemnościach. No tak, wiatr pewnie
zerwał linie wysokiego napięcia gdzieś w okolicy. Jedynym źródłem światła w
pomieszczeniu stała się strużka bladego, księżycowego światła, ukradkiem
wpadająca przez okno. Oświetlała tylko twarz Franka. Tak naprawdę, jedynie to się
teraz liczyło.
A on patrzył. Ale nie tak, jakby znów się czegoś doszukiwał, lecz tak, jakby w końcu coś zrozumiał, pojął coś niezwykle ważnego. Odnalazł
to we mnie i cieszył się tym. Ja miałem w tym momencie w jakiś sposób jeszcze
bardziej go w tym utwierdzić. Tymczasem, chłopak powoli przejechał palcami po
moim policzku. Śledził wzrokiem każdy mój ruch, każdą reakcję.
Wpatrywał się we mnie i uśmiechał.
- Może jest coś, co
mogę dla ciebie zrobić… - wyszeptałem. Nie mam pojęcia dlaczego, to było
kompletnie bez sensu. Poczułem, że zaczynam drżeć na całym ciele. A księżyc
świecił, tak pięknie świecił.
To była chwila. Moment. Ułamek sekundy.
Całował mnie powoli. Z początku tylko napieraliśmy na siebie
wargami, a ja myślałem.
Tak, dokładnie, myślałem. Chociaż w takiej chwili to dość
niepoważne, ale cóż, czy ja kiedyś postępowałem zgodnie z ogólnie przyjętymi
normami?
Moją twarz otulał jego ciepły oddech, krótki i nieregularny.
Kiedy oparłem dłoń o jego klatkę piersiową, wyraźnie czułem bicie serca.
On był taki roztrzęsiony i niezdecydowany. Nie zdziwiłbym
się, gdyby zaraz chłopak wyskoczył przez okno i pobiegł trzy przecznice dalej,
aby zaszyć się w jakimś pubie i nie myśleć już o niczym.
Ale był tu, a ja wciąż czułem jego usta.
Strach i niepewność. To chyba wzięło teraz górę. Obaj
uczyliśmy się stopniowo to wszystko przezwyciężać.
Całowałem się z najlepszym przyjacielem. Byłem tego w pełni
świadomy. Zdawałem sobie sprawę z tego, że wszystko się zmienia.
Ale najwspanialsze było to, że dokładnie tego chciałem.
Pragnąłem go pocałować już nie od dziś. Teraz mam pewność, że postępuję
właściwie.
On też tego chciał, czułem to.
Kiedy na chwilę przerwał pocałunek, widziałem, że drży.
Chwyciłem w dłonie jego twarz i pocałowałem go jeszcze raz, tym razem bez
strachu o cokolwiek. Przylgnął do mnie jeszcze bardziej, a ja schowałem go w
ramionach. Pocałunek stał się intensywniejszy, ale nie zachłanny. Nasze wargi i
języki łączyły się na tyle powoli, że mogłem wyłapać każdą jego wątpliwość czy
chwilę wahania, ale niczego takiego nie dostrzegłem. Po prostu się całowaliśmy,
jak dwoje ludzi, którym na sobie zależy.
To było coś absolutnie niezwykłego.
Frank oderwał się od moich ust i ponownie spojrzał mi w
oczy. Był szczęśliwy, widziałem to. Poczułem muśniecie warg na swoim policzku.
Po tym, chłopak ułożył głowę na mojej klatce piersiowej i cały się we mnie
wtulił. Objąłem go i delikatnie pocałowałem w czoło.
Co masz zamiar teraz zrobić? Wszystko zepsułeś.
Jak to, co ty chrzanisz, dlaczego zepsułem?
Wasze relacje, przyjaźń. Wszystko się teraz zmieni.
Wiem, przecież wiem, ale przynajmniej przestałem się
oszukiwać. Nie rozumiesz, że to dobre dla nas obojga?
Masz na myśli ciebie i mnie, prawda?
Dokładnie.
***
- Gerard, obudź się. – zaczął potrząsać moim ramieniem. Z
trudem uniosłem niezwykle ciężkie w tym momencie powieki. Rozejrzałem się i
spostrzegłem, że dalej znajdujemy się na parapecie w salonie.
- Zasnęliśmy tu? –
przetarłem oczy.
- Prawdę mówiąc, tylko
ty.
- Tylko ja? –
odwróciłem się, aby spojrzeć na zegar w kuchni. – Jest 4:10, dlaczego nie
śpisz?
- Chciałem cię o coś
zapytać. – spojrzał na mnie w iście poważny sposób.
- Nawet nie mam
ochoty rozprawiać o tym, że wybrałeś do tego idealny moment, więc proszę,
pytaj. – podniosłem się trochę, żeby bardziej oprzeć się o ścianę i lepiej go
widzieć. Frank wyjrzał przez okno. Na zewnątrz było zupełnie ciemno, słońce
wzejdzie dopiero około 7. Ale on mimo wszystko wciąż zauważał tam coś
interesującego, coś, na czym warto zawiesić wzrok. Jego twarz była bardzo
blada, oczy zmęczone. Od razu mogłem spostrzec, że nie tylko dzisiaj brunet
darował sobie spanie. Coś mnie niepokoiło. Zawsze mogłem poznać, w jakim
nastroju jest obecnie Frank, czy coś go trapi, czy jest zadowolony. Teraz nie
dawałem rady. Nie widziałem w jego wyrazie twarzy absolutnie nic, co mogłoby mnie
naprowadzić na jakiś trop. Pozostało mi tylko… No co? Czekać na jakiś znak?
Nawet nie wiem, czy mogę to tak nazwać.
- Miałeś kiedyś
marzenia? – spytał nagle, bardzo cicho. Jego oddech zatrzymał się na szybie,
tworząc na niej mglisty, biały ślad. Głos chłopaka dotarł do moich uszu jakby z
niezwykle dużej odległości, jakby błądził gdzieś hen daleko, zanim udało mi się
go usłyszeć.
- Nie, Frankie.
Wydaje mi się, że nie. – odpowiedziałem spokojnie. Nie miałem teraz siły pytać
o to, skąd takie pytanie i to o tej porze. Z resztą, niczego by to nie wniosło
do rozmowy.
- Każdy je przecież
ma, chociażby jako dziecko. – ciągnął. Opierał się głową o okno, ale tym razem
patrzył mi w oczy.
- Ale ja nie. –
wzruszyłem ramionami i zaśmiałem się arogancko.
Kretyn.
Spierdalaj, nie teraz.
- Dlaczego? – zapytał
z czymś w rodzaju troski w głosie. Głośno wypuściłem powietrze przez usta.
- Czy ja wiem…
Marzenia nigdy nie były w moim życiu czymś ważnym, takim bodźcem, dającym chęci do dalszego działania. Żyłem, aby przeżyć. Poza tym… - zastanowiłem się
chwilę. Co ja plotę? Zawsze chciałem mieć marzenia… - Wiesz… Chyba po prostu zwyczajnie się bałem. Bałem
się, że coś mi te marzenia odbierze lub zwyczajnie zniszczy. Za bardzo
obawiałem się straty. – odwróciłem wzrok i teraz to ja wyglądałem na
opustoszałą ulicę i nagie drzewa. Ten widok w dziwny sposób hipnotyzuje.
- A teraz? Jak jest
teraz? – położył mi dłonie na kolanach, a ja natychmiast przykryłem je swoimi.
- Chyba wciąż się
boję, że to marzenie stracę.
- Czyli jednak masz
jakieś, tak? – jego twarz jakby odrobinę pojaśniała.
- Tylko jedno. –
odgarnąłem kilka kosmyków włosów, opadających na jego oczy. – Siedzi tu teraz
przede mną i nie wiedzieć czemu budzi mnie w środku nocy.
O rany..po tak długiej przerwie wreszcie coś.
OdpowiedzUsuńI to jakie cudowne coś. Według mnie nawet lepsze niż poprzednie rozdziały. I nie mów, że to szajs bo to nieprawda! I Kontynuuj proszę. Ja na pewno będę czytać.
Wszysto bardzo mi się podobało.
Co prawda musiałam przeczytać kilka rozdziałów wstecz bo mało pamiętałam, ale jak już ogarnęłam i zabrałam sie za czytanie aktualnego to cały czas się uśmiechałam. Wiedz, że bardzo, bardzo lubię twoje opowiadanie. Jest ono takie inne od pozostałych. Wyjątkowe i nie nudne. Więc pisz, pisz.
Życzę żeby wena wróciła do Ciebie na dobre. Pozdrawiam!
Aa miałam jeszcze napisać, że kocham rozmowy Gerarda z samym sobą i ...ich POCAUNEK..boski. A tekst:"Tylko jedno...Siedzi tu teraz przede mną i nie wiedzieć czemu budzi mnie w środku nocy" rozczulił mnie. Dla mnie był romantyczny..Chcę następny. PROSZĘ!
Kathi
MMMMMmmmmmmmmmmmmmmMeeeeeeeeeeeeeeeeeegggggaaaaaaaaa, tyle czekaliśmy! Kontynuuj, proszę!!
OdpowiedzUsuńNO PEWNIE ŻE CHCEMY TO CZYTAĆ! JAK MOGŁAŚ W OGÓLE POMYŚLEĆ COŚ TAKIEGO?!
OdpowiedzUsuńA tak po za tym to wiedz, że czytam to od samego początku tylko jestem z wykształcenia ninja i nie zostawiam po sobie śladu... No ale tym razem musiałam, po prostu musiałam napisać, bo CODZIENNIE OD 3 MIESIĘCY TU ZAGLĄDAŁAM I SIĘ W KOŃCU DOCZEKAŁAM!!! Przepraszam ale z tych emocji nie mogę nic więcej napisać.... MCRmy jest naszą rodziną i to nigdy się nie zmieni, pamiętaj o tym c;
potatoOvO
AAAAAAALLELUJAAAAA
OdpowiedzUsuńAAAAAALLLEEELUJAAAAA
ALLELUJA, ALELLUJA, ALELUJA!
Po trzech miesiącach niepewności, strachu, niewiedzy, co przyniesie jutro... Nareszcie jest! Jedyny, wspaniały, genialny 13. rozdział!
Cieszę się gorąco, że się jednak ten rozdział pojawił. Serio, warto było czekać C:
Napisałabym szczegółowo, co myślę o wszystkich sytuacjach zawartych w tym rozdziale, ale nie chcę wychodzić na fangirla, y' know :D
A, i żeby nie było, znam Twój adres - więc, gdy po 3 miesiącach nie zobaczę tu 14. rozdziału, możesz się domyślać, co będzie miało miejsce... xD
Życzę weny, weny, duuużo weny, bo piszesz zajebiście! @_@
Pozdrowienia z Dojczlandu,
Luns
Nie czaję, czemu pisze, że godzina dodania to 14.42, skoro u mnie prawie północ
UsuńChyba, że to tylko mój prehistoryczny telefon coś popierdolił xDDD
Luns again
Boże, mój poprzedni komentarz nie ma sensu :///
UsuńTe kafejki internetowe w psychiatrykach to jednak zły pomysł ://///
Okej, spokojnie, nie, nie śnił mu się ten pocałunek, to może tak wyglądać, ale nie XD
OdpowiedzUsuńJesteście kochani, dziękuję za tą górę wspaniałych słów ;____;
Postaram się dodać nexta w miarę szybko C:
Mówiłam ci, że masz pisać, ty... ty, ty XD Rozpad... MCR był rzeczywiście wielkim ciosem dla większości MCRmy... Doskonale wiesz, że byłam jak warzywo i jak sobie o tym przypominam, mentalnie tym warzywem nadal jestem :/
OdpowiedzUsuńALE TO BYŁO TAKIE SŁODKIE ;-------; Boże... rzygnęłam tęczą jak z Gdańska do Krakowa. To było bardzo ładne, naprawdę. I brakowało mi twoich rozdziałów. Bardzo się cieszę, że wróciłaś. Pisanie pomoże... zawsze pomaga C: I to nie jest niedojebane... Może krótkie, ale nie niedojebane :DDD Zwyczajnie musisz się w to raz jeszcze wdrożyć i zaszczycać nas postami i rozmowami Gerarda z samym sobą <3
To nie jest niedojebane, to jest właśnie DOJEBANE i to jaaak <3333
OdpowiedzUsuńTaktaktaktaktak, pisz! :D
OdpowiedzUsuń